niedziela, 30 września 2012

SAINT REBEL - The battle of Sinners and Saints (2012)

Nazwa zespoły to też dobry sposób na przyciągnięcie słuchaczy, nazwa duńskiej kapeli SAINT REBEL od razu mi się spodobała. Taka nieco mroczna, taka nieco klimatyczna i przykuwająca uwagę. Również styl kapeli jest dość ciekawe, bo o to ten młody zespół stara się łączyć nowoczesny heavy metal z hard rockiem i efektem owej pracy zespołu, który działa na scenie muzycznej od 6 lat, w 2009 roku zmienił nazwę z KOLEN na SAINT REBEL i po kilku zmianach personalnych prezentuje w tym roku swój debiutancki album w postaci „The Battle of Sinners and Saints”. Formuła zespołu jeśli chodzi o granie jest prosta bo o to mamy wymieszany modern rock z heavy metalem oparty na mocnym, ostrym i krzykliwym wokalu Jonasie Kaasie, któremu wiele nie brakuje do gatunku typu hardcore, a także na zgranym duecie Hojfeldt/ Blumensen , który wygrywa raz to szybsze, raz wolniejsze riffy, a to czasami ostrzejsze przesiąknięte thrash metalowym feelingiem a to raz punkiem, a to raz nowoczesnym heavy metalem, a wszystko utrzymane w hard rockowej formule. I na pewno rozpatrując album pod względem gatunku to wnosi pewien powiew świeżości do gatunku hard rock/ modern rock. Może muzycy nie tryskają pomysłowością, może nie uświadczymy tutaj geniuszu kompozytorskiego czy też super perfekcyjnych aranżacji, ale jest to solidne granie, gdzie dominuje zadziorność, rytmika, szaleństwo i dopracowanie pod względem technicznym. Tak choć nie ma tutaj czegoś nadzwyczajnego, czegoś ponadczasowego, jakiś super przebojów, które mogły podbić listę przebojów, to jednak album zyskuje moją sympatię, przez dopracowanie pod względem detali jak brzmienie, które jest tutaj soczyste, mocne a także pod względem melodii, czy też samych starannych aranżacji.

Mocny riff, prosty i zapadający w pamięci refren i zadziorność to właściwie recepta na każdy utwór znajdujący się na płycie. Materiał sprawia wrażenie równego i w miarę równego. Znajdziemy tutaj 10 kompozycji w skład których wchodzi: nieco ostrzejszy „Always Alone”, stonowany ale i bardzo melodyjny „Once We Were Two” , przebojowy „Show Me The way” gdzie słychać pewne komercyjne zacięcie, dynamiczny, agresywny „Halo” gdzie pojawiają się elementy thrash metalu, nieco punkowy „I’d Rather Be a Narcissist” , urozmaicony „Earthquake Shakes Me Down” , nieco nijaki i chaotyczny „Wasted”, spokojny „The Dying Child” pełniący rolę ballady, melodyjny i chwytliwy „Sell my Soul”, czy też w końcu momentami nieco popowy „You Will Know My Name”.

SAINT REBEL to kapela, który potrafi przyciągnąć uwagę poprzez nazwę, styl, jednak po zapoznaniu się z ich muzyką, sposobem tworzenia i podania owych kompozycji, to jednak szybko traci się ochotę na kolejny kontakt z tym zespołem. Jasne grają i to w miarę solidnie, stawiając na ciężar i nowoczesność, jednak pomysły i aranżacje nie do końca potrafią trafić do mnie i właściwie brakuje im przemyślenia i dopracowania. Jest to młody zespół, więc jeszcze sporo przed nimi i może wyciągną jakieś wnioski z wad jakie zostały popełnione na debiucie, bo nowoczesność i wymuszony ciężar, chaos w niektórych miejscach nie sprzyjają słuchaczowi podczas odbioru. Jedna z tych płyt, która wystarczy przesłuchać jeden raz lub dwa i się ma dość.

Ocena: 5.5/10

THERION - Les Fleurs Du Mal (2012)

Przygoda szwedzkiej grupy THERION, która została założona w 1987 roku, kapeli która przechodziła różne formy, nie poprzestawała na jednym stylu i dała się poznać jako kapela death metalowa, awangardowa, no i przede wszystkim jako kapela grająca symfoniczny metal dając podwaliny pod ten gatunek, łącząc efektywnie heavy metal z muzyką poważą dobiega końca. Lider kapeli Christopher Johanson ogłosił że obecna trasa która ma się odbyć będzie ostatnią trasą koncertową, a nowy album „Les Fleurs Du Mal” też ma być ostatnim regularnym wydawnictwem kapeli. Skąd taka decyzja? Członkowie THERION mają w planach realizację innych własnych projektów, ponadto kapela chce rozpocząć pracę nad rock operą co tez pochłonie kilka lat. THERION to specyficzna i wyjątkowa kapela, która mimo faktu grania symfonicznego metalu nie trzyma się kurczowo jednego stylu i to jest czynnik, która sprawia że nigdy nie wiadomo co THERION zgotuje, bo co album to jest coś innego. „Sitra Ahra” był albumem bardzo symfonicznym i do dzisiaj uważam że jest to obok takiego „Sirus B” czy „Lemuria” najbardziej metalowy album w ich historii, pełen ciekawych zagrywek, z pewnymi rockowymi wtrąceniami. Nowy album jest inny jak to już było w przypadku poprzednich wydawnictw i tutaj nie ma wyjątku. „Les Fleurs Du Mal” w dużej mierze przypomina koncept album i mamy 16 kompozycji połączonych ze sobą, stanowiących zgraną całość.Są to kompozycje stanowiące przeróbki różnych muzyków związanych z muzyką klasyczną, operową. Nie ma dynamiki ani takiego piękna jak na poprzedniku, nie ma też takiej przebojowości. Ale bogactwo wykonania, klimat, urozmaicenie i aranżacje są tak samo intrygujące, jednak jako płyta do słuchania nie do końca zachwyca, bo album należy do tych nieco ciężko strawnych i właściwie nie wszystkie kompozycje zapadają w pamięci.

Do najlepszych utworów na płycie zaliczyć należy: dwie wersje „Poupée de cire, poupée de son” przypominające poprzedni album, gdzie jest mocny riff, wymieszane symfonicznego metalu z rockiem progresywnym oraz heavy metalem. Ponadto klimatyczny „Mon amour, mon ami” spełniający kryteria spokojnej romantycznej ballady, pięknie wypada też podniosły „La Maritza” , a moim ulubionym utworem z tej całej zawartości jest najostrzejszy i zarazem najbardziej metalowy kawałek na płycie czyli „Je n'ai besoin que de tendresse” i na tym można by zakończyć chwalenie albumu. Reszta bardziej stonowana, bardziej emocjonalna, spokojna i romantyczna, zależy już od nastroju słuchacza. Mnie nie do końca to przekonało. Choć mamy tutaj same covery to jednak w dużej mierze wykonanie nie do końca do mnie przemawia, za brakło energii, melodyjności, jakiś zapadających motywów i zgodzę się z tym co powiedział lider w jednym z wywiadów, a mianowicie to że „Sitra Ahra” to najlepsze dzieło THERION i tak też zostanie. Album bardziej skierowany do fanatyków zespołu i tych słuchaczy którzy cenią sobie piękną i klimatyczną muzykę. Ja niestety mówię temu albumowi stanowcze „nie”!

Ocena: 4.5/10

sobota, 29 września 2012

PROPHETS OF DOOM - Access to Wisdom (1989)

W ramach zapomnianych kapel z lat 80 przygotowałem dla was kolejny ciekawy zespół, tym razem kapela o nazwie PROPHETS OF DOOM, która pochodzi z Dani. Jest to jedna z tych kapel, która właściwie zostawiła po sobie jeden pełnometrażowy album i nie należy do gronach tych znanych i sławnych. PROPHETS OF DOOM został założony w 1987 roku a wcześniej kapela była znana pod nazwą PROPHECY (który był założony w 1984) i okres kapeli przypadł na lata 80, po dużej liczbie dem, wydali w 1989 roku swój debiutancki album „Access To Wisdom”, który okazał się ich jedynym albumem. Czasami jest dobrze nie iść na ilość jak to nie które kapele robią, a iść po prostu na jakość i włożyć całe serce, oddać się całego aby skonstruować naprawdę znakomity album już za pierwszym strzałem i Duńskiej kapeli ta sztuka wyszła. Muzycy nie sprzedali swoich wartości na rzecz komercji, na rzecz prostego i wtórnego grania, oj nie. Jeśli ktoś szuka pewnego powiewu świeżości w swoim metalowym świecie to na pewno tutaj na tym albumie go znajdzie. Co ciekawe stylistycznie zespół brzmi nadzwyczaj intrygująco. Wyobraźcie sobie połączenie heavy metalu w stylu JUDAS PRIEST, ACCEPT i takich bardziej klasycznych z bardziej thrash metalowymi typu TOXIC, VIO-LENCE, taki właśni styl wypracował duński zespół, czyli mieszanie heavy metalu i thrash metalu. Jeżeli ktoś kocha taki METAL CHURCH i wyżej wspomniane kapele, jeżeli ktoś uwielbia przybrudzone, thrash metalowe brzmienie, jeżeli ktoś gustuje w mocnych, podniosłych, klimatycznych wokalach z specyficzną manierą, jeżeli ktoś szuka w heavy metalu ostrych, przemyślanych partii gitarowych, które będą jednocześnie dostarczać adrenaliny i nie zapomnianych melodii, jeśli szukacie urozmaiconych i atrakcyjnych dla ucha kompozycji, to „Access To Wisdom” jest dla Ciebie albumem idealnym!

Styl zespołu na tym albumie jest wyjątkowy i choć podobnych zespołów jest pełno i pełno było w latach 80, to jednak PROPHETS OF DOOM się wyróżnia na tle innych. Na pewno spora w tym zasługa muzyków i ich talentów, zwłaszcza gitarzysty Micheala Bodina, który nie idzie prostą drogą, nie gra prostych i do bólu wtórnych partii, nie idzie drogą komercyjną, bardziej interesuje go ciężar, mroczny klimat, wyszukane melodie, pokręcone zagrywki, urozmaicenie i rzucenia słuchacza na kolana, do tego warto wspomnieć o kilku słowach o genialnym wokaliście Torbenie Askholmie, który obecnym maniakom mocnego grania powinien się kojarzyć z ANUBIS GATE. Muzyk został obdarowany znakomitym mocnym głosem przypominający Wayna z METAL CHURCH, momentami Roba Halforda z JUDAS PRIEST a czasami zadziornością i agresją niektórych wielkich wokalistów...thrash metalowych. Jeden z najbardziej uzdolnionych wokalistów jakich znam. Bazując na takich uzdolnionych muzykach, bazując na ciekawym stylu mogła dać pożądany efekt i znakomity materiał, który od początku do końca trzyma wysoki poziom, trzyma w napięciu i nie rezygnując ani na moment z dynamiki, energiczności, rytmiczności, agresywności, zadziorności, melodyjności, czy też przebojowości. Otwarcie w postaci „Night of Beltane” przyprawia o ciarki, świetny klimat, jednak przy pierwszym kontakcie z sekcją rytmiczną i ostrym riffem, można poczuć moc tego zespołu. Jest tutaj wszystko co jest potrzebne agresywnemu thrash metalowemu kawałkowi z elementami speed/heavy metalu. Co potrafi zachwycić to nie tylko technika, dopracowanie, czy pomysłowość, ale płynność zmian motywów, melodii, urozmaicenia i bawieniem się tym, coś niesamowitego i to jest raczej rzadkie zjawisko. „Moral Justice” to kawałek, który tez jest pełen urozmaicenia i pojawią się elementy progresywnego metalu, thrash metalu, a przede wszystkim heavy metalu i w połączeniu z mrocznym klimatem, nieco przybrudzony brzmieniem, sprawia że jest to kolejny utwór który zapada w pamięci. „A Winter's Tale” to utwór bardziej melodyjny, również zakręcony, momentami stonowany, momentami nieco szybciej, zaś innym razem bardziej progresywniej i to mieszanie, urozmaicenie jest atutem tej płyty i tego zespołu. Krótki i zwarty, w dodatku bardzo melodyjny „Structural Madness” który piętnuje instrumentalną perfekcję muzyków i ich nie banalne umiejętności. „Spiritual Pollution” to kompozycja z kolei bardziej mroczna i o wiele cięższa, „Abandoned Rest” to kompozycja z kolei bardziej dynamiczna. W podobnej stylistyce utrzymany jest energiczny „Access to Wisdom” , zaś „Pilgrims of the Faith” obdarzony został ciekawym klimatem i wpływy NWOBHM są tutaj udanym zabiegiem. „Carier” to przykład tego że zespół potrafis tworzyć melodyjny przebój, a „Satanic Rites” to znakomity przykład, że kapela radzi sobie na froncie bardziej rozbudowanych utworów.

Kapela miała ogromny potencjał, co słychać po tym wydawnictwie. Nie sposób opisać tego wszystkiego, przenieść emocji na recenzję, ubrać w słowa to co się dzieje podczas słuchania tego krążka, to trzeba po prostu usłyszeć na własne uszy! Jeden z ciekawszych albumów thrash metalowych lat 80! Polecam!

Ocena: 9.5/10

THE MYSTERY - Apocalypse 666 (2012)

Zmiany personalne w zespołach metalowych mają znaczenie. Z jednej strony potrafią wnieść świeżość, z drugiej wprowadzić coś innego do zespołu, ale czasami owe zmiany mogą też zaszkodzić zespołowi, dlatego zbyt częste roszady są niezbyt korzystne. Jednak mimo tylu zmian personalnych, mimo 5 już wokalistki niemiecki zespół THE MYSTERY grający heavy/power metal trzyma poziom. W kapeli od czasu powstania tj 1996 roku przewinęło się sporo muzyków, ostatnio w 2011 skład zasiliła nowa wokalistka, a mianowicie Iris Boanta i co ciekawe jej wokal jest zadziorny, nieco zachrypnięty i można rzec bardziej męski. Jeśli ktoś lubi wokale typu Tobias Sammet ten polubi wokal Iris. Zespół od 1996 roku nagrał 5 albumów, z czego ostatni „Apocalypse 666” ukazał się w tym roku. Jest to pierwszy z nową wokalistką i co ciekawe nie słychać jakiegoś chaosu, niedopasowania, niedopracowania, jest wręcz odwrotnie. Iris sprawia wrażenie jakby była w kapeli od początku, bo na nowy albumie wypada znakomicie, jest pewna siebie, nie szczędzi ostrych popisów wokalnych i bez wątpienia jest to mocny punkt płyty, który świetnie się uzupełnia z mocnym tłem wykreowanym przez duet gitarzystów Wetzel/Martin, który stawia na ciężar, zadziorność, jednocześnie nie zapominając o chwytliwości i melodyjności. Nie można im odmówić solidności i dobrego warsztatu technicznego, szkoda tylko że brakuje w tym może nieco świeżości, jakiejś pomysłowości, bo wszystko jest to rozegrane na poziomie, lecz nie zostaje wykorzystany potencjał do końca.

Jak przystało na niemiecką scenę metalową jest solidne, nowoczesne, soczyste i agresywne brzmienie, a także solidny materiał, który w dużej mierze nastawiony jest na melodyjność, chwytliwość, energiczne partie gitarowe, proste i zapadające refreny oraz eksponując stylistykę heavy/power metalową i właściwie mało jest tutaj urozmaicenia. Na pewno takowym jest intro w postaci „Doomsday Prophecy” które ma ciekawy klimat i taki podniosły charakter niczym w symfonicznych kompozycjach. Również balladowy „In Heaven Or Hell” z elementami rockowymi też się wyróżnia na tle całości pod względem całości. Sam utwór jest lekki, przyjemny i zapadający w pamięci. Jednak atutem tego wydawnictwa są energiczne, dynamiczne utwory utrzymane w stylistyce heavy/power metalowej, gdzie mamy ostry riff, rozpędzoną sekcją rytmiczną, ostry wokal i dużą dawką melodii. To właśnie takie utwory jak „Apocalypse 666” z chwytliwym refren, rytmiczny „Outlaw”, melodyjny „Blackened Ivory”, energiczny „Death Lullaby” z agresywnym riffem i dynamiczną sekcją rytmiczną, zadziorny „Ride On”, przypominający dokonania GAMMA RAY „Cashgame”, czy też nieco bardziej rozbudowany i stonowany „The Great Escape” z dużą liczbą ciekawych melodii, motywów stanowią trzon tego albumu, jego potęgę i choć jest to granie przepełnione sprawdzonymi patentami to jednak jest nadzwyczaj przyjemne dla ucha, a wszystko dzięki energii jaką niesie ze sobą ten album, przebojom, które zapadają w pamięci, dopracowaniu, staranności wykonania i umiejętnościom muzyków, którzy wkładają w to co robię całe swoje serce. Jest to szczere granie, ukazujące radość z grania. Bardzo dobra propozycja mało znanej niemieckiej kapeli w gatunku heavy/ power metal. Warto zainteresować się tym albumem i przesłuchać go. Polecam!

Ocena: 8/10

piątek, 28 września 2012

MASTERPLAN - Masterplan (2003)

Na czym polega sekret wielkich zespołów, które tworzą ponadczasowe albumy? Gdzie tkwi źródło albumów, które mają cechy znanych kapel, ale prezentuje zupełnie coś nowego? Właściwie jak się spojrzy to zawsze w takowych kapel wszystko zależy od wielkości osobistości, to właśnie wszystko skupia się wokół wielkich indywidualności, które potrafią pociągnąć zespół kiedy coś nie idzie zgodnie z planem. To właśnie takie osobistości potrafią przetrwać na rynku muzycznym. Co z tego że Kai Hansen pożegnał się z HELLOWEEN, skoro potrafił założyć własny równie silny zespół, co z tego że również podobny los podzielił Roland Grapow i Uli Kusch, którzy zostali wyrzuceni z HELLOWEEN po nagraniu „Dark Ride”? Nie zatracili się, nie zmarnowali się, bo w obu przypadkach ich wielki talent, wielki indywidualizm pozwolił im przetrwać i stworzyć równie wielkie zespoły. Kai Hansen stworzył GAMMA RAY, a Roland Grapow I Uli Kusch założyli w 2001 r MASTERPLAN, który początkowo miał być projektem gdzie wokalistą miał być Russell Allen, jednak potem Roland i Uli postanowili zrobić z tego prawdziwy zespół. Do współpracy zaprosili nie jakiś amatorów, lecz osoby znany w metalowym światku i są to kolejne wielkie indywidualności w zespole MASTERPLAN. O kim mowa?O wokaliście – Jorn Lande, który jest obdarzonym wielkim, mocnym głosem zalatującym pod Ronniego James Dio i nic dziwnego że jest on obecnie bardzo rozchwytywany i rozpowszechniany, nic dziwnego że jest wymieniany wśród najlepszych metalowych śpiewaków, bo pod względem techniki, maniery, charyzmy, emocji jakie niesie ze sobą, pod względem interpretacji tekstów jestem obecnie jednym z najlepszych wokalistów. W roli basisty obsadzono Jana S. Eckerta znanego niektórym zapewne z świetnego IRON SAVIOR, zaś w roli klawiszowca obsadzono Axela Mackenrotta i jego partie sprawiają że muzyka zespołu brzmi fenomenalnie świeżo, inaczej niż to co grały inne zespoły. I tak też należy rozpatrywać debiutancki album tego zespołu o nazwie „Masterplan”, który ukazał się w roku 2003. Jest to album utrzymany w stylistyce power metalowej, jakże inaczej. Ale nie ma mowy o drugim HELLOWEEN, choć w pływy tego zespołu słychać, nic dziwnego skoro Roland z HELLOWEEN nagrał całkiem sporo albumów, jednak tutaj jest coś całkiem innego. Można rzec, że Roland na „Masterplan” postanowił zaprezentować się z nieco innej strony...bardziej progresywnej, oj tak słychać sporo progresywnych zacięć, ale takie podejście do tematyki power metalu uczyniło ten zespół jednym z najlepszych i na pewno jednym z tych które wykształciły swój własny styl oparty w dużej mierze na mocnym, zadziornym wokalu Jorna, który sprawia, że muzyka MASTERPLAN jest ciężka, agresywna, ale nie pozbawiona melodyjności. Drugim ważnym elementem układanki stylu MASTERPLAN jest tutaj oczywiście Roland Grapow i jego partie gitarowe. Roland jest ambitnym muzykiem i to słychać w jego grze, melodie wygrywane przez niego są świeże, wyszukane, są one ciężkie, szybkie, mocne, energiczne i zarazem melodyjne, jednocześnie ukazując wyczucie Rolanda, jego finezyjność. MASTERPLAN wyróżnia się na tle innych kapel nie tylko znakomitym Rolandem i jego grą, ale też klawiszowcem Axelem, który wtóruje Rolandowi, uzupełnia jego partie, nadaję muzyce zespołowi większej melodyjności, głębi, nadaje im więcej progresywności i jeżeli ktoś lubi klawisze zalatujące pod STRAVARIUS, czy też mroczniejsze, bardziej progresywne kapele, ten dostrzeże piękno tych partii. Dopełnieniem stylu jest soczysta, energiczna, urozmaicona i mocna sekcja rytmiczna i tutaj Kusch pokazuje się z naprawdę dobrej strony i nie wiem czy tutaj nie pokazuje swojego prawdziwego talentu.

5 wielkich indywidualności i nie ma chaosu, jest harmonia, a materiał jest różnorodny i bardzo przemyślany, bo kompozycje są idealne pod względem pomysłów, jak i aranżacji, wszystko jest tutaj perfekcyjne zagrane, każdy utwór zapada w pamięci, każdy utwór trzyma wysoki poziom i nie ma tutaj wypełniaczy. Charakterystyczne dla tej grupy są utwory będące utrzymane w stylistyce power metalowej z wyraźnymi cechami progresywnymi i świetnie odzwierciedlają to otwierający „Spirit Never Die” mający przebojowy wydźwięk, klimatyczny "Kind Hearted Light", czy też przebojowy „Sail On” gdzie słychać coś z STRATOVARIUS, coś z GAMMA RAY czy też HELLOWEEN. Więcej power metalu uświadczymy w zwartym, elektryzującym, przebojowym „Heroes” z gościnnym udziałem Micheala Kiske i skojarzenia z erą strażnika siedmiu kluczy są tutaj jak najbardziej na miejscu, a także w nieco cięższym, drapieżniejszym „Crawling From Hell”. Jak wspomniałem wcześniej, album jest zróżnicowany i choć wszystko kręci się wokół power metalu i progresywności, to jednak pojawiają się pewne odskocznie, urozmaicenia. Pojawią się elementy hard rockowe w przebojowym „Enlighten Me” który kojarzyć się może poniekąd z solową karierą Jorna, podobnie jest z mroczniejszym, cięższym „Crystal Night” który jest utrzymany w średnim tempie i podobać się powinna również oprócz ostrego wokalu Jorna praca Rolanda, który wygrywa tutaj ciężki, mroczny riff, który nadaję odpowiedniego klimatu kawałkowi. Pojawia się też na debiutanckim albumie, bardziej epicki kawałek w postaci „Soulburn”, który jest najbardziej rozbudowaną i progresywną kompozycją na płycie. Tutaj można poczuć pewne cechy RAINBOW z Ronnie James Dio, trochę solowego Jorna i trzeba przyznać, że mroczna, demoniczna atmosfera, podniosłe, też budzące grozę partie klawiszowe, chórki, orkiestrowe patenty sprawiają że kompozycja jest pewnym powiewem świeżości w gatunku power metal. Dopełnieniem płyty są dwa piękne utwory o charakterze ballady czyli „Into The Light” oraz „When Love Comes Close”. Mówiąc o materiale nie można zapomnieć o genialnym, ciężkim i orientalnym „Bleeding Eyes” pokazując jeszcze inne oblicze zespołu.

Choć kapela zrodziła się na przykrym wydarzeniu związanym z HELLOWEEN, to jednak indywidualności, wielkie osobistości potrafi stworzyć zespół równie wielki co HELLOWEEN i co najważniejsze w nieco innej formule i MASTERPLAN to kapela która ma swój własny styl. Album powinien znać fan HELLOWEEN, owych muzyków, fan power metalu, czy tez progresywnego metalu, ale także fan porządnego, ambitnego grania na wysokim poziomie. Jeden z najlepszych debiutów jakie znam i bez wątpienia jeden z najlepszych albumów jaki wyszedł w 2003 roku. Wstyd nie znać, bo jest album ponadczasowy i wyjątkowy w swojej stylistyce.

Ocena: 10/10

czwartek, 27 września 2012

REACTOR - Farewell To Eternity (1995)


Jednym z ciekawszych niemieckich zespołów działających w latach 90 był bez wątpienia grający melodyjny speed metal z elementami power/thrash metalu REACTOR. Zgodnie z informacjami znajdującymi się na stronach oficjalnych, kapela powstała w 1988 roku i znaczący sukces odniosła w Japonii, głównie za sprawą udanego debiutu "Rather Dead Than Dishonoured" . Kapela dorobiła się 5 albumów i się potem rozpadli. REACTOR nie należy do grona kapel znanych ani też do grona tych kapel, które by się wyróżniały stylem, poziomem prezentowanej muzyki. Raczej jest to zespół grający speed metal z elementami thrash/power metalu na poziomie rzemieślniczym, bez fajerwerków, gdzie utrzymujemy solidne kompozycje, dynamiczną sekcją rytmiczną, ryczące riffy, energiczne solówki, które są wygrywane przez zgrany duet Schwalm/ Baier. Może nie popisują się finezyjnymi partiami, a bardziej idą w stronę dynamiki, zadziorności, ciężaru, melodyjności, agresywnego zacięcia, nie patrząc na wydźwięk i w sumie taki styl pasuje do tego zespołu. Jest energia i solidność, a to w połączeniu z agresywnym, zadziornym wokalem S.L Coe, którym powinien się kojarzyć przede wszystkim z SCANNER i ANGEL DUST i bez wątpienia jest to największy atut energicznego „Farawell To etrnity” który ukazał się w 1995 r.

Solidne, agresywne brzmienie wyjęte z płyt thrash metalowych stanowi odpowiednie tło dla agresywnego, dynamicznego materiału. W sumie znajdziemy tutaj 13 kompozycji dających godzinę muzyki. Co można by rzec o kompozycjach? Są zróżnicowane, dynamiczne, melodyjne i miłe w odsłuchu. Mamy szybkie utwory, które utrzymane są w speed/ power metalowej formule, gdzie pojawiają się elementy thrash metalu i świetnie to odzwierciedlają melodyjny „Farewell To Etenity”, ostry „In The Line Of Fire” , przypominający dokonania METAL CHURCH „Conquer The Past”, przebojowy „Into The Blood and Fire” przypominający IRON MAIDEN, zwłaszcza w kwestii sekcji rytmicznej. Jednak zespół nie poprzestaje na jednym stylu i pojawia się ciężki heavy metal z elementami thrash metalu ( „High Price Of Passion”), metal przypominający dokonania JUDAS PRIEST ( U.t.o.p.i.a”) , a urozmaicenia dopełniają dwa covery „Road Racin'” (Riot cover) oraz „Devil's Child” (Judas Priest cover).

REACTOR to bardzo solidny zespół grający może wtórnie, może nieco bez większego zróżnicowania, ale grają na poziomie. Jest znakomity wokal, dobra praca gitar, jest agresja, dynamika, a co ważniejsze każdy z zawartych na tym albumie kawałków trzyma dobry poziom, może wykonanie jest w dużej mierze rzemieślnicze, ale nie jest to jakąś wielką udręką dla tej płyty. Płyta przypadnie do gustu fanom ANGEL DUST, czy tez METAL CHURCH, a także fanom nieco agresywniejszego speed/power metalu. Solidny album mało znanego zespołu prosto z Niemiec.

Ocena: 7/10

DOMAIN - Before The storm (1989)

Niemcy i melodyjny metal z elementami hard rocka z wpływami RAINBOW, DEEP PURPLE, DOKKEN, czy RIOT? Na początku wydawało mi się to nieco szokujące, bo Niemcy w dużej mierze kojarzą mi się z niemieckim rasowym heavy metalem z kwadratowymi melodiami i topornością, a jednak kraj ten kryje w sobie kapelę o nazwie DOMAIN. Kapela ta wcześniej funkcjonowała pod nazwą KINGDOM, potem w roku 1988 już wydali swój debiutancki album „Our Kingdom” pod nazwą DOMAIN. Początkowo kapela grała melodyjny metal z elementami hard rocka i taki styl był w sumie prezentowany w pierwszym okresie działalności zespołu tj w latach 80 i na początku lat 90, potem kapela zawiesiła działalność żeby ją wznowić w 2001 i od tego momentu do roku 2009 zespół poszedł nieco w kierunku power metalu. Jednym z moich ulubionych i zarazem jednym z tych najbardziej znanych krążków tej niemieckiej formacji jest „Before The storm” który ukazał się w roku 1989. Jeżeli ktoś lubi wcześniej wspomniane zespoły, jeżeli ktoś gustuje w melodyjnym metalu, lekkim, rytmicznym, klimatycznym hard rocku, z dobrze rozegranymi partiami klawiszowymi, z krystalicznym czystym brzmieniem, lekkim i technicznym wokalu, który rozgrzeje serce każdego słuchacza. Jeżeli ktoś kocha emocjonujące, pełne finezji partie gitarowe przypominające twórczość Ritchiego Blackomore'a, jeżeli ktoś ceni sobie przebojowość i różnorodność, to bez wątpienia będzie usatysfakcjonowanym owym albumem.

Cały materiał jest melodyjny, przebojowy i zróżnicowany i właściwie wszystko się skupia wokół niezwykłych umiejętności gitarowych Axela Ritta, który od 2009 roku jest w składzie GRAVE DIGGER. O ile tam nie słychać co potrafi i nie słychać jego stylu i charyzmy i finezyjności, o tyle w DOMAIN te cechy są piętnowane. Wszystko jest rozegrane z niezwykłym wyczuciem, energią, finezyjnością i w dodatku wszystko jest przesiąknięte emocjami, coś pięknego. A ten element w połączeniu z lekkimi klawiszami typu FOREIGNER, RAINBOW i lekkim, zadziornym wokalem typu Joe Lynn Turner sprawia, że słucha się tego z wielkim zaangażowanie i właściwie o każdym utworze można się wypowiadać w ciepłych słowach. Ciekawy motyw, atrakcyjna melodia i imponujące zgranie gitar z klawiszami to coś co mi zaimponowało w przebojowym, stonowanym „Caught in the Flame”. RAINBOW pełną gębą słychać w dynamicznym, energicznym „Beg steal Of Borrow”, który pokazuje że można grać na poziomie RAINBOW z okresu Turnera. „I Dont Wanna Die” to ciepły hard rock nasuwający DOKKEN, „Edge Of knife” to piękna, romantyczna, elektryzująca ballada. Przebojów nie brakuje i właściwie każdy z zawartych tutaj utworów to prawdziwy hicior, który mógłby podbijać każdą stację radiową, może nie tyle z tego względu komercyjnego co z struktury, melodyjności i lekkości. Taki jest melodyjny, rytmiczny „Keep Running”, czy też chwytliwy „Hideaway”. Kto kocha lekkość, przebojowość i romantyczne kawałki Turnera i RAINBOW ten bez wątpienia pokocha romantyczną balladę „Lost Without Trace”, czy klimatyczny „Hearts Of Stone”. Do grona najszybszych, najostrzejszych utworów należy zaliczyć rozpędzony, dynamiczny „Harden My heart” nasuwający działalność RAINBOW oraz rytmiczny, przebojowy „I Can See The Light” gdzie miesza się RAINBOW z EUROPE i jest to kolejna perełka na tym krążku.

Muzyka DOMAIN na „Before The Storm” jest kierowana do smakoszy lekkiego, przyjemnego dla ucha melodyjnego metalu z elementami hard rocka, do fanów RAINBOW, DOKKEN czy też DEEP PURPLE, kierowana do słuchaczy ceniących sobie muzykę melodyjną, przystępną, energiczną, przepełniona atrakcyjnymi melodiami, finezyjnymi partiami gitarowymi. „Before The storm”to album przemyślany, a przede wszystkim dzieło muzyków, którzy grają muzykę na wysokim poziome, dbając o każdy detal. Znakomity krążek, który powinien każdy fan wcześniej wspomnianych kapel, niemieckiej sceny metalowej, czy też melodyjnego metalu. Polecam!

Ocena: 9/10

środa, 26 września 2012

WHITE HEAT - Running For Life (1985)

Belgijska scena metalowa lat 80 to nie tylko heavy metal, speed metal wydawany przez wytwórnię Mausoleum, ale również bardziej hard rockowe kapele z elementami heavy metalu i w tej dziedzinie bez wątpienia królował w latach 80 zespół o nazwie WHITE HEAT. Kapela odniosła nawet pewien sukces w latach 80 wydając 3 albumy. Historia tej kapeli zaczyna się w 1982 r w którym zresztą wydany debiutancki album „White Heat” i wszystko sprawnie szło do roku 1985 w którym zespół wydał swój trzeci i ostatni album „Running For Life”, po wydaniu którego kapela się rozpadła. W kategorii hard rocka kapela wykreowała znakomity styl, który przejawiał się w łączeniu elementów takich kapel jak KROKUS, ZZ TOP, WHITESNAKE, AC/DC, czy też VAN HALEN, stawiając na motywy, które będą z jednej strony proste, łatwe w odbiorze, a z drugiej strony zapadną w pamięci przez chwytliwy charakter, melodyjność, czy też w końcu energię jakie niosą z sobą. Ta sztuka wyszła zespołowi, a wszystko przez pomysłowość muzyków, ich szczerość, radość z grania, zachowanie luzu no i umiejętności, które sprawiają, że album zyskuje sporo zyskuje pod względem aranżacji i całej konstrukcji utworów. Wokal Tigo Fawzi przypomina twórczość ZZ TOP i jest to taki klimatyczny wokal, gdzie pojawia się śpiewanie czyste jak i te bardziej zadziorne i świetnie komponuje się z partiami gitarowymi Cleyburg/Walter, którzy oczywiście nie za dają sobie trudu na wyszukiwanie czegoś oryginalnego, a jedynie mieszając patenty znane z wcześniej wspomnianych kapel, ale mimo tego faktu jest to granie na wysokim poziomie.

To co decyduje o tym, że „Running For Life” jest bardzo dobry albumem to nie tylko dopracowane, rasowe brzmienie, to nie tylko dobre wyszkolenie techniczne muzyków, a w dużej mierze zawartość. A ta jest energiczna, lekka, melodyjna i w dodatku bardzo przebojowa a to w hard rocku jest bez wątpienia najważniejsza cecha. Najbardziej znanym utworem z tej płyty jest nieco komercyjny „True Love” który jest romantyczną kompozycją, ale nie jest to ballada, lecz szybki, dynamiczny kawałek z zadziornym motywem i jest to kompozycja która zapada w pamięci. Właściwie to każdy z zawartych tutaj utworów jest rasowym przebojem który zapada w pamięci na dłużej. W taki sposób należy opisać energiczny „Feel It” gdzie motyw jak cała warstwa instrumentalna brzmi jak miks ZZ TOP i AC/DC, ostrzejszy „C'mon”, szybki, rock'n rollowy „Death Spoon”, rytmiczny, utrzymany w średnim tempie „Your Heart Cries Sorry”, spokojniejszy, z pewnym bluesowym zacięciem „Something Wrong”, przebojowy „Running For Life”, czy też melodyjny „Hard To Get”.

Running For Life” to bardzo dojrzały album, który od początku do końca dostarcza słuchaczowi sporo frajdy za sprawą energiczny, rytmicznych partii gitarowych, finezyjnych solówek, czy prostych kompozycji, które zapadają w pamięci, głównie przez ich przebojowy charakter. Pozycja obowiązkowa dla fanów hard rocka w stylu ZZ TOP, AC/DC, czy też VAL HALEN.

Ocena: 7.5/10

HUNTER - Hunter (1985)

Nazwa HUNTER w przypadku heavy metalowej muzyki właściwie większości czytelnikom będzie się kojarzyć z naszym rodzimym zespołem, jednak mało kto wie że w latach 80 pojawił się w USA zespół o takiej nazwie i był to HUNTER wg mnie o wiele ciekawszy i bez wątpienia nie doceniony. Owy HUNTER działał w latach 80 i pozostawił po sobie jeden album w postaci „Hunter” który ukazał się w roku 1985. Kapela jednak długo nie działała i po rozpadzie szybko o nich zapomniano i w sumie nic dziwnego bo był to czas silnej konkurencji i wychodziło wtedy sporo znakomitych rzeczy, a HUNTER grał właściwie to co większość, czyli heavy metal w którym pojawiały się pewne cechy hard rocka. Było to granie dość takie pospolite, przypominające dokonania takich kapel jak SCANNER, ACCEPT, czy też WARLOCK. Silna konkurencja, natłok dużej liczby znakomitych płyt w roku 1985 to nie jedyne czynniki, które stanęły przeciwko zespołowi HUNTER. Na pewno ciężko było o rozgłos, kiedy kapela na albumie prezentowała niszowe granie, a przynajmniej takie wrażenie można odnieść po tym jakie nie dopracowane jest brzmienie i jak sporo nie do ciągnięć w sferze technicznej jest, jednak mimo tego że jest ono niedopieszczone, mimo wtórnego charakteru album mi się spodobał. Dlaczego? Bo jest to szczere granie, prosto z serca, szczere, takie naturalne, bez silenia się, bez kombinowania. Mimo kilku wad wydawnictwo to ma sporo zalet, jak choćby ciekawy feeling, klimat, ciekawe podejście do tematyki heavy metal/ hard'n heavy, gdzie są nieco bardziej wyszukane partie gitarowe, melodie rozegrane z finezją, wyczuciem, gdzie jest urozmaicenie, płynność w przechodzeniu między motywami.

Na albumie znajdziemy rozbudowany „Player Piano” mający wpływy NWOBHM, a także twórczości KINGA DIAMONDA, do tego dochodzi brzmienie gitar przypominające dokonania ACCEPT. Nieco bardziej stonowany, zawierający dużą liczbę popisów gitarowych o zabarwieniu finezyjnym „The Forest” jest kompozycją atrakcyjną i idealną wręcz do reprezentowania stylu HUNTER. Rytmiczny, nieco rycerski „Cry To the Wind” brzmi epicko, a elementy NWOBHM sprawiają że utwór jest lekki i bardzo atrakcyjny pod względem partii gitarowych. Muzycy, zwłaszcza gitarzyści są znakomici w tym co robią, nie brakuje im wyczucia, szaleństwa ani wyszkolenia technicznego, co słychać zwłaszcza po instrumentalnym „Aftermath” gdzie jest nacisk na klimat i szaleństwo. „Beware” to rasowy heavy metalowy kawałek, z kolei „Time Of The season” ma elementy hard rocka, „On and On” to lekki, rytmiczny i bardzo melodyjny kawałek, w którym również można wytknąć elementy hard rocka. Również utrzymany w nieco wolniejszym tempie jest „Walk Away” w którym słychać wpływy ACCEPT i podobnie skojarzenia mam w przypadku przebojowego „Before I Die”.

Historia amerykańskiego HUNTER nie mogła się potoczyć inaczej bo zespół postawił na nieco oklepany styl, do tego dochodzi brak jakiś mocnych utworów, brak dobrego brzmienia, nieco nie dopracowane aranżacje i tak o to „Hunter” nie miał prawa podbić świata, jednak nie jest to też zły i nudny album, ot co przeciętny krążek z kilkoma przebłyskami. Rarytas dla fanatyków starych i mało znanych albumów, bo o tym zespole i albumie właściwie nie wiadomo nic, internet i inne źródła milczą na ten temat.

Ocena:6/10

HELLLANDER - In The battle (2012)

W tym roku młodych zespołów, którzy wydali swoje pierwsze albumy nie brakowało i pojawiło się wiele ciekawych propozycji heavy/power metalowych i na pewno warto wspomnieć w tej kwestii o szwajcarskim HELLLANDER. Kapeli grającej heavy/ power metal, kapeli która została założona w 2010 roku przez muzyków grających w kapelach black metalowych w celu grania energicznego, melodyjnego, przesiąkniętego epickością, utrzymanych w konwencji heavy/power metalowej, nie kryjąc jednocześnie zamiłowania do takich kapel jak IRON MAIDEN, GAMMA RAY, DREAM EVIL, METALIUM, czy też GRAVE DIGGER. Po kilku demach przyszedł czas na debiutancki album „In The Battle” i w swojej stylistyce nie wyróżnia się od nich albumów z tego gatunku, jednak mimo swojego wtórnego charakteru zapada w pamięci. Z czego to zjawisko wynika? Na pewno nie tyle z materiału, kompozycji, co bardziej z charakteru, z stylu, z tego jakie umiejętności prezentują muzycy. Van Raiser to lider grupy i to jest jeden z tych powodów, który sprawia że płyta pomimo wtórnego charakteru i niezbyt wysokiego poziomu muzycznego zapada w pamięci. To właśnie Van poprzez swój mroczny, wręcz black metalowy wokal i ciężką grę na gitarze, sprawia że płyta ma swój charakter. Wokal Vana nie jest jakimś technicznym zjawiskiem, nie potrafi też zaskoczyć, urozmaicić, a jednak ciekawie to brzmi na tle heavy/power metalowych riffów wygrywanych przez duet Van/ Blake Strife. Może ich partie nie brzmią świeżo ani pomysłowo, ale solidności, staranności wykonania, energii,zadziorności czy też pazura nie można im odmówić. Do tego dochodzi rozpędzona i mocna sekcja rytmiczna, która jest tutaj motorem napędowym.

Choć okładka jest tandetna i niskobudżetowa, choć brzmienie jest nieco przybrudzone, to jednak to co kryje zawartość jest tutaj prawdziwą niespodzianką. Mogłoby się wydawać, że album będzie wiać nudą, że będzie granie na jedno kopyto i że będzie ciężko o dobre kompozycje, a tutaj jest wręcz przeciwnie i słucha się tego nawet przyjemnie. „Prelude” to intro która przenosi nas do lat 80, przypominając MANOWAR, choć klimat również przypomina taki STORMWARRIOR. Wymieszanie epickiego charakteru, true metalu i power metalu, wyszło zespołowi na dobre i taki miks brzmi nawet atrakcyjnie co już słychać w „Trip In Fire”. Jest to proste granie, z mocnym riffem i chwytliwym refrenem sławiącym heavy metal i fani STORMWARRIOR, MANOWAR będą tym utworem zachwyceni. „La Dame Blanche” to dobry przykład tego że liczy się tutaj melodyjność i prostota, a także dobra zabawa. Epicki charakter, klimat bitwy, zadziorność, bardziej rozbudowana forma, większa dawka melodii, motywów to cechy które odnoszą się do „Bleed By Steel”, „Feel The Power”, „Heavy Metal” sławiący najlepszy rodzaj muzyki jaki istnieje, a owe apogeum epickości czy też rozbudowania zostaje osiągnięte w trwającym 8 minut „The Sword in the Stone” . Tak te długie kolosy stanowią trzon tego albumu i słychać że zespół dość dobrze sobie radzi w takim stylu, nie nudzi, nie kombinuje, tylko po prostu dostarcza słuchaczowi to czego chce, czyli dobrej muzyki, której da się słuchać bez zażenowania. Warty wspomnienia jest również instrumentalny „Iron horse” a także power metalowy „Avenger” który jest bodajże najszybszym utworem na płycie i jeżeli zespół następnym razem stworzy więcej takich utworów, to na pewno ich popularność i liczba fanów wzrośnie.

Jeżeli nie przeszkadza wam wtórność, jeżeli nie przeszkadza wam oklepane granie, jeżeli cenicie sobie dobrą zabawę, melodyjność, prostotę i mocne granie, jeżeli lubicie mocny wokal, ocierający się o black/death metal, jeżeli lubicie epicki metal, melodyjny power metal i chwalenie metalu na każdym kroku to jest to idealna pozycja dla was. Nie ma mowy o jakimś genialnym albumie, ale o solidnym, energicznym, który miło się słucha i owszem. Warto poświęcić chwilę na ten album, na pewno każdy coś znajdzie dla siebie.

Ocena: 6/10

BLACK MAJESTY - Stargazer (2012)

Moim ulubionym zespołem wywodzącym się z Australii nieustannie jest power metalowy BLACK MAJESTY. Kapela która została założona w roku 2001 zaimponowała mi dwoma pierwszymi albumami, gdzie była świeżość, intrygujące podejście do melodyjnego power metalu, stawiając na patenty może i znane, lecz podane jakby w nowej formie. Była energia, ciekawe pomysły, dopieszczone i ambitnie brzmiące aranżacje, a wszystko było utrzymane w power metalowej formule z nawiązaniami do klasycznych zespołów jak HELLOWEEN, a także tych nieco nowszych typu MASTERPLAN, INSANIA. Tak było na dwóch albumach, potem było nieco mniej ambitnie na „Tommorowland”, zaś „In Your Time” był totalną porażką i kompromitacją zespołu, ukazując że zespół gdzieś zatracił swój charakter, styl. Czy coś zmieniła premiera piątego albumu zatytułowanego „Stargazer”? Stylistycznie nie, bo jest to co zespół grał przez cały czas, a mianowicie melodyjny, dynamiczny power metal z pewnym progresywnym zacięciem zbudowany na energicznym podwójnym basie, dynamicznej sekcji rytmicznej, na dobrze dopasowanych i przemyślanych partiach gitarowych duetu Steve Janevski / Hanny Mohamed, który po nie udanym albumie, w końcu zaczyna brzmieć jak zgrany duet, w którym gitarzyści się uzupełniają, tworzą chemiczny związek który w efekcie daje słuchaczowi prawdziwą ucztą gitarową i należy przez to rozumieć mocne riffy, przesiąknięte melodyjnością i rytmiczne, pełne finezji i emocji solówki, a przecież bez tego nie można mówić o dobrym albumie power metalowym. Styl BLACK MAJESTY w dalszym ciągu oparty jest na genialnym wokalu Johna Cavaliere'a, który dominuje na tym albumie, który buduje klimat, nadaje utworom uczuciowy charakter i brzmi on bardzo dobrze. Jeżeli ktoś lubi Dickinsona i Kiske, to też pokocha manierę Johna, który na tym albumie znów zalicza zwyżkę formy. Może stylistycznie nie ma takiej ambicji co na pierwszych dwóch albumach, takiego poziomu, ale jest to o wiele ciekawszy album pod względem kompozycyjnym aniżeli poprzedni krążek.

Soczyste brzmienie przypominające albumy z muzyką z kręgu symfonicznego power metalu to nie jedyny plus obok dobrej formy muzyków i ich umiejętności. Tak, warto tutaj wspomnieć o zawartości. Jasne poziom nie ten co na pierwszych dwóch albumach, ale w dalszym ciągu jest to miks europejskiego power metalu, z tradycyjnym heavy metalem pokroju IRON MAIDEN z pewnymi elementami progresywnego metalu. Co łączy ten album z tymi najlepszymi? Że tutaj też pojawiają się kompozycje, które zapadają w pamięci, a to już połowa sukcesu. Melodyjność, chwytliwość, dynamika, przebojowość daje już o sobie znać w otwierającym „Falling” mający wyraźne cechy rocka, progresywnego metalu no i oczywiście power metalu pokroju MASTERPLAN, czy też HELLOWEEN. Nie jest to jakiś znakomity utwór, ale jest to już bardzo dobry kawałek przypominający o najlepszych dokonaniach tego zespołu. Mocnym punktem albumu są tez: lekki, przebojowy „Lost Highway”, szybki, rozpędzony, utrzymany w stylistyce HELLOWEEN „Voice Of Change”. Niczym im nie ustępuje solidny, rytmiczny „Killing Hand”, lecz tutaj tempo i przebojowość nieco siada. Też tylko przyzwoity jest melodyjny „Journey To The Soul”, gdzie momentami nie potrzebnie postawiono na wolniejsze tempo i mniej energiczne partie gitarowe, za to duży plus za chwytliwy główny motyw. Energia, dynamit, atrakcyjne pojedynki na solówki, chwytliwość to cechy, który sprawiają że taki „Holy Killers” należy do grona tych najlepszych kompozycji na albumie. Nie do końca mi się spodobał pomysł na „Symphony of Death” gdzie postawiono na bardziej rockowy feeling, na progresywne zacięcie. Urozmaicony i rozbudowany „Stargazer” ma ciekawe melodie, motywy i skojarzenia z BLIND GUARDIAN sprawiają że kompozycja też staje się o wiele atrakcyjniejsza i czyni ją jedną z najatrakcyjniejszych na płycie. Skoro mowa o atrakcyjnych kawałkach to nie mogę pominąć najlepszego z nich a jest nim dla mnie rozpędzony „Edge Of The World” przypominający mi najlepsze lata HELLOWEEN, czy też GAMMA RAY, zaś najgorszy utworem na płycie jest balladowy „Shine”, który wystąpił w formie bonusa.

Nowy album BLACK MAJESTY nie wnosi niczego nowego do gatunku i jest tutaj właściwie sporo nawiązań do tego co już było. Również w kategoriach samego zespołu nie ma tutaj niczego nowego, a raczej próbę powrotu do korzeni i poniekąd ta sztuka im wyszła. Może nie jest to „Silent Company”, może nie jest to aż takie ambitne granie, lecz „Stargazer” to bardzo przemyślany album, który został dobrze przyrządzony zarówno pod względem technicznym o czym może świadczyć mocne, dynamiczne brzmienie czy też umiejętności muzyków, a także pod względem kompozytorskim o czym świadczy sam materiał, który jest energiczny, melodyjny i przebojowy. Udany powrót BLACK MAJESTY i mam nadzieję, że teraz będzie tylko tendencja zwyżkowa jeśli chodzi o ich poziom muzyczny.

Ocena: 8/10

REDLINE - Vice (2012)

Hard rock wymieszany z heavy metalem, przesiąknięty muzyką JUDAS PRIEST, WHITESNAKE, UFO czy też Y&T tak można by w skrócie określi styl brytyjskiego zespołu o nazwie REDLINE, który po 2006 roku wydawał sporo dem, zespół który po jakimś czasie zmienił wokalistę na Kez Taylora i teraz w 2012 roku wydał swój pierwszy album o nazwie „Vice”. Jest to album, który nie wyróżnia się na tle innych, cechuje się wtórnością, przeciętnością, oklepanymi motywami, ale jednocześnie dobry graniem z zachowaniem mocnych riffów, rytmiczności, dynamiki. Album brzmi jak wiele innych wydawnictw, mało w tym oryginalności, świeżości, jednak solidne brzmienie, dobre wykonanie i nawet przystępne dla słuchacza pomysły sprawiają, że album słucha się nawet przyjemnie, bez większego zażenowania. Słuchając albumu można dojść do wniosku, że bez wątpienia mocnym ogniwem jest tutaj wokalista Kez, który przypomina mi manierę Ralfa Sheepersa z PRIMAL FEAR, momentami słychać też coś z wokali takich kapel jak SCANNERS czy też DREAM EVIL. Kez śpiewa zadziorne, ale również bardzo energiczne i sprawia że kompozycje stają się bardziej drapieżne. A co zresztą kapeli? No cóż śmiało można stwierdzić, że grać potrafią i robią to na dobrym poziomie, lecz wytknąć wady tez nie jest trudno. W sferze gitarowej doskwiera nieco rutyna, wtórność, zaś sekcja rytmiczna też momentami jest monotonna.

Jednak to co się liczy to nie dobre, hard rockowe brzmienie, dobre umiejętności muzyków, lecz umiejętność stworzenia dobrych kompozycji. Z tym zespół nie ma problemu bo potrafi wykreować solidne kompozycje o silnych motywach, lecz nie są to kompozycje, które przetrwają próbę czasu i nikt o nich raczej nie będzie pamiętał za kilka miesięcy. Jednak słuchanie energicznego, przesiąkniętego JUDAS PRIEST „Battle Cry”, metalowego hymnu „King Of The Mountain” gdzie krzyżują się style takich kapel jak DIO, PRIMAL FEAR, czy też JUDAS PRIEST, rozpędzonego „No Limits” gdzie pojawiają się elementy power metalu i hard rocka, przebojowego “Twistin’ The Knife” z killerskim motywem, rytmicznego “High Price to Pay” przesiąkniętego stylem WHITESNAKE, komercyjnego „Edge Of Falling”, czy też energicznego, zadziornego i dynamicznego „We Came To Rock” jest bardzo przyjemne i sprawia że czas leci naprawdę szybko. Kompozycje są dopracowane, przemyślane i dobrze wykonane, a słuchanie ich jest bardzo przyjemne, lecz czy będą wstanie przetrwać próbę czasu? Wątpię bo takiego grania jest pełno, lecz dobre granie, energia jaka emanuje z kompozycji sprawia, że na pewno warto wrócić do tego albumu za jakiś czas.

„Vice” to album wtórny, może i przewidywalny, może ma oklepane motywy, ale jest to solidne wydawnictwo, dopracowane i przemyślane pod względem kompozycji. Nie ma mowy o nudzeniu się i narzekaniu na brak dobrych melodii, mocnych riffów, rytmicznych solówek i zadziornego wokalu. Dobry star młodego zespołu z Wielkiej Brytanii i czekam na następne wydawnictwa.

Ocena: 7.5/10

ASHENT _ Inheritance (2012)

Są gatunki pośród metalu, które wymagają większego skupienia, dłuższego trawienia, czy też zrozumienia, są też zespołu, które albo się kocha za to co grają, albo się nienawidzi. Nigdy nie uważałem się za fana progresywnego metalu, jednak lubię szperać i urozmaicać swój repertuar w odtwarzaczu. Ostatnio gościł w nim włoski ASHENT, kapela która została założona w roku 2001, kapela , która wydała do tej pory 3 albumy, z czego ostatni „Inheritance” miał premierę kilka dni temu. Co można napisać tego albumu? Jaką muzykę nie się ze sobą? Jest to album, który utrzymany jest w stylistyce progresywnego power metalu i nie jest to jakieś proste, słodkie grania, które łatwo wpada w ucho i to się zaczynają schody. Płyta nie należy do łatwych w odbiorze i właściwie tylko fani takich kapel jak DREAM THEATER, CYNIC, COMMUNIC, czy też ELDRITCH, których wpływów jest tutaj pełno mogą się cieszyć słuchania materiału. Nie doświadczonych słuchaczy może odsiać, podobnie jak i mnie. Nowy album włochów, to wydawnictwo które z jednej strony prezentuje świeże i ciekawe podejście do interpretowania progresywnego grania, które imponuje dopracowanie, dbaniem o szczegół, które zachwyca poprzez wyczyny muzyków, ich potencjał, czy też czystym, technicznie dopracowanym brzmieniem, zaś z drugiej nuży poprzez pokręcone melodie, mało przekonujące, momentami nieco chaotyczne motywy, czy też w końcu brak jakiegoś mocnego kawałka, który zapadł by w pamięci. Co z tego, że sekcja rytmiczna jest przemyślana, pełna energii i jest w miarę różnorodna, co z tego że gitarzyści stawiają na świeże partie, pełne emocji, finezji, lekkości i przesiąkniętych wyszukanych melodii, co z tego że wokalista Titta Tani ma mocny wokal, że potrafi śpiewać growlem, a także czysto i wysoko i bez wątpienia stanowi grono uzdolnionych wokalistów, skoro i tak w ostatecznym rozrachunku będzie wszystko przyćmione przez słabe i mało przekonujące kompozycje.

Utwory, które jako tako mi się nawet podobają z całego albumu mogę policzyć na palcach jednej ręki i do nich zaliczam otwieracz „Eve” który jest ciężkim utworem z mocnym riffem, pokręconymi, urozmaiconymi solówkami i ciężarem, z mrocznym klimatem przypominający ostatnie dwa albumy DARK EMPIRE. Szkoda tylko że momentami jest to nieco chaotyczne. Tak należy wymienić również dynamiczny, melodyjny „Shipwrecked Affair” , rozpędzony „The Defiant Boundary” z klimatycznymi wtrąceniami, czy tez rytmiczny i nieco pokręcony „Confessions of Riemann”. To nie są killery, ale kompozycje które kryją w sobie kilka ciekawych motywów, melodii czy innych elementów, bo niestety w całości też nie zachwycają tak jak powinny. Resztę należy przemilczeć, bo wydaje mi się że zespół przesadza mieszając zbyt dużo różnych patentów, smaczków, przez co wychodzi chaos, zamieszanie i brak zdecydowania. Sporo nie porozumień i chybionych pomysłów. Jedne kompozycje przesadzone są z progresywnością, inne z długością, zaś jeszcze inne z balladowymi, komercyjnymi wtrąceniami.

Pomysł na granie jest, są bardzo dobrzy muzycy, którzy znają się na rzeczy, którzy wiedzą jak grać. Należy tutaj pochwalić przede wszystkim wyszkolenie techniczne, zwłaszcza wokalisty Titta, który mógł śpiewać w bardziej klasowych zespołach. „Inheritance” to album kierowany do fanów progresywnego grania, lecz nie wiem na ile oni będą wstanie wyciągnąć coś więcej niż ja, słuchacz, który nie jest wielkim fanem takiego stylu grania. Jest dopracowanie techniczne, czego nie można powiedzieć o kompozycjach, które nie mają nic do zaoferowania poza kilkoma ciekawymi motywami, pokręconymi motywami, to niestety jednak za mało. Album dla desperatów, którzy nie wiedzą co z czasem zrobić.

Ocena: 3/10

poniedziałek, 24 września 2012

DISARM GOLIATH _ Born To Rule (2012)

Nie możecie się zdecydować czy włożyć do odtwarzacza album IRON MAIDEN, czy któryś z klasycznych albumów JUDAS PRIEST? Nie potraficie się zdecydować? Chcielibyście rozwiązać problem przez połączenie tych zespołów w jeden? No to problem wasz może rozwiązać nowy album DISARM GOLIATH. Brytyjska kapela, która została założona w 1995 roku przez basistę Steve'a Surcha zadebiutowała w roku 1999 albumem „Only devil Can Stop Us” , a teraz powraca po kilku latach ciszy z nowym albumem w postaci „Born To Rule”. Bez wątpienia nowe wydawnictwo stara się wpisać w brytyjskie granie nawiązując do dwóch potęg tj IRON MAIDEN i JUDAS PRIEST z nawet pozytywnym skutkiem. Nawiązać do stylu tych dwóch potęg nie jest trudno, gorzej z osiągnięciem równie wysokiego poziomu. DISARM GOLIATH może nie jest takim geniuszem, ale radzi sobie w tej dziedzinie naprawdę dobrze. Młodzi muzycy łączy dynamikę, rytmiczność, energię, melodyjność IRON MAIDEN z nieco ostrzejszym riffem, partiami gitarowymi nawiązującymi do JUDAS PRIEST. Sekcja rytmiczna z dynamiczną, rozpędzoną perkusją Karla Wade i dudniącym basem Steve'a Surcha przypominają IRON MAIDEN ( co słychać wyraźnie w rytmicznym „Cry For Banshee” przesiąkniętym NWOBHM w rozpędzonym, melodyjnym „Man Of Sin” czy też cięższym „Embrace The Abyss”, który przypomina również solowe albumy Bruce'a Dickinsona i to nie tylko za sprawą wokalu Steve'a Bella, który ma coś z maniery Dickinsona co słychać w niższych rejestrach i Roba Halforda co słychać w wyższych i w zadziorności, , zaś gitarzyści Ellis/ Beville sprawiają że aranżacje w dużej mierze oparte są o mocne, ciężkie, zadziorne, dynamiczne i energiczne partie gitarowe, który rozgrzeją serce słuchacza i pobudza umysł. Może jest to wtórne, ale za to pełne osobliwego uroku, szczerości i dobrego wykonania z wykopem, a przecież to się liczy. Tak gitarzyści sprawiają że JUDAS PRIEST słychać w stonowanym „Who Rules the Night” , w ostrym, szybkim „Betrayer” przypominający takie albumy jak „Painkiller” czy też „Agel Of Retribution”.JUDAS PRIEST pojawia się w nieco rockowym”Propaganda (Invasion of Thought) „ gdzie miłym dodatkiem są balladowe wtrącenia. Podobne skojarzenia są w przypadku nieco cięższego „Born To Rule” , z kolei „Rainning Steel” jest bardziej stonowaną kompozycją i pojawiają się tutaj wpływy true metalu z pewnymi cechami MANOWAR I jeżeli ktoś lubi mieszankę JUDAS PRIEST to też polubi zamykający „Cry of The Banshe”, który jest dynamiczną i bardzo rytmiczną kompozycją.

Zaskoczenia nie ma, nie ma też geniuszu kompozytorskiego, czy nie wiadomo jakich oryginalnie brzmiących aranżacji, jest za to prosta recepta na granie oparta o łatwo wpadające w ucho riffy, doświadczenie muzyków, szczerość i dopracowanie kompozycji. Ciężko zarzucić temu albumowi jakieś większe wady, jednak tkwiąc dłużej w takim stylu DISARM GOLIATH daleko nie zajdzie. Dzisiaj trzeba się bardziej wysilić, żeby nagrać coś na poziomie, żeby przetrwać i przebić się przez masę podobnie grających kapel. Czas pokaże ile są warci, póki co utrzymali się na powierzchni.

Ocena: 7/10

VEXILLUM - The Bivouac (2012)

Pamiętacie debiut włoskiego zespołu VEXILLUM? Czy komuś zapadła w pamięci płyta „The Wandering Notes”? Jeśli ktoś nie pamięta, to przypomnę że jest to kapela która została założona w 2004 roku pod nazwą SHADOW VEXILLUM jednak w 2007 roku przyjęli nazwę VEXILLUM i w 2011 roku wydali album „The Wandering Notes”, który był pewnym powiewem świeżości, bo kapela umiejętnie połączyła patenty charakterystyczne dla power metalu, heavy metalu folk metalu, czy tez symfonicznego metalu. Kapelę należy potraktować jako eksperyment, który dał dość ciekawy i pomysłowy styl, który został stworzony o dość klimatyczne, melodyjne i świeże melodie nawiązujące do folku, dynamikę, przebojowość power metalową i podniosłość i bogactwo nasuwające symfoniczny metal. To co właśnie zostało w pamięci z pierwszego albumu to właśnie ciekawy styl i dopracowanie na tle technicznym, aranżacyjnym a umiejętności muzyków napawały optymizmem, lecz materiał sam w sobie nie zachwycił mnie aż tak bardzo. Czy coś się zmieniło na nowym albumie, który nosi tytuł „The Bivouac”? Stylistycznie nie ma większych zmian i dalej jest to granie dość świeże, pomysłowe i dość ambitne, przypominające choćby taki FALCONER. Można za to dostrzec fakt, że album jest bardziej dojrzały pod względem kompozycji i tutaj oczywiście dalej jest urozmaicenie, sporo ciekawych motywów, sporo klimatycznego i wciągającego klimatu, ale wszystko brzmi o wiele ciekawej i bez wątpienia łatwiej trafia do słuchacza. Poza dojrzalszym materiałem, ciekawszymi pomysłami, warto wspomnieć o drobnej zmianie w składzie, bo od dość niedawna kapela ma nowego perkusistę Efisio Pregio, który bez wątpienia jest znakomitym muzykiem, o czym bardzo dobrze świadczą dynamiczne kompozycje.

Rozrzut stylistyczny, urozmaicenie to mocna strona materiału. Można ponarzekać że album jest zbyt długi, że 12 kompozycji to za dużo, ale poziom wykonania kompozycji, to w jaki sposób całość brzmi sprawi, że nie jeden słuchacz się zachwyci. Materiał zawiera kompozycje dynamiczne, energiczne, przesiąknięte power metalu tak jak to jest w przypadku „The Wanderer’s Note” , w mocnym Dethrone The Tyrant”, gdzie sekcja rytmiczna jest rozpędzona, a muzycy ukazują że są znakomici w tym co robią. Dario Vallesi ma znakomitą manierę przypominającą mi Tobiasa Sammeta i ma on charyzmę, niezwykły talent do tworzenia klimatu, a duet gitarzystów Calvannico/ Gasparri serwują nam zróżnicowane motywy, przesiąknięte folkiem, stawiając na dynamikę, energię, rytmiczność, chwytliwość i to wszystko jest tutaj podane w odpowiedniej dawce, nie ma chaosu, ani przesady. Power metal pełną gębą mamy w przebojowym „Dancing Goddess” , w rozpędzonym „Vallhalla” gdzie pojawia się epicki charakter i podniosłość. Kto ceni sobie piękno muzyki metalowej, kto lubi urozmaiconą formę, mieszankę różnych motywów, epickość, folkowy charakter ten wpadnie w zachwyt przy magicznym „The Oak And Lady Flame” , w romantycznym, emocjonalnym „The Hunt”. Epickość i folkowy klimat mieszają się znakomicie w „The Marketsquare Of Dooly” , czy też „The Way Behind The Hill”. I nie można tutaj zbytnio narzekać na materiał, na kompozycje bo są tym razem o wiele ciekawsze, bardziej zróżnicowane, bardziej zapadające w pamięci. I ciężko tutaj mówić o typowych wypełniaczach, czy wypadkach przy pracy.

Ci którzy stronili od takiej mieszanki może się w końcu przekonają, ci którzy nie byli fanami zespołu i nie zapadł debiutancki album może w końcu dostrzegą coś pozytywnego w tym zespole, podobnie jak ja? Zespół dołożył wszelkich starań, żeby „The Bivouac” był lepszym i bardziej dojrzałym albumem zarówno pod względem technicznym, jak i kompozytorskim i to im wyszło. Jeden z ciekawszych albumów, pod względem pomysłowości i świeżości w stylu grania i to jest wg mnie wystarczający powód żeby zapoznać się z tym dziełem, na pewno każdy znajdzie tutaj coś dla siebie.

Ocena: 8/10

niedziela, 23 września 2012

MAGNUM - On The 13 th Day (2012)


Pochodzący z Wielkiej Brytanii giganci melodyjnego hard rocka z elementami progresywnego rocka działający od 1972 roku pod nazwą MAGNUM po słabszym okresie wracają do wielkiej formy i nie można pominąć w żadnym wypadku nowego albumu tj „On The 13 th day”. MAGNUM od wydania „Kingdom Of madness” w 1978 r dostarczał słuchaczom magiczne granie w stylu melodyjnego hard rocka zbudowane w oparciu o magiczny, zadziorny wokal Boba Catleya i energiczne, melodyjne partie gitarowe i tło klawiszowe. Przez te wszystkie lata zespół wzmacniał swoją pozycję i dostarczał słuchaczom porządne albumy, jednak ostatnio było z tym gorzej, można było stwierdzić spadek formy, które zostało skumulowane na albumie „The Visitation” z 2011r. To była porażka dla zespołu z takim stażem, doświadczeniem, z dużą liczbą mocnych płyt na swoim koncie, ponieważ album był nudny, nijaki, bez emocji, bez przebojów, jakby zrobiony na siłę. „On The 13 Th day” jest pod tym względem przeciwieństwem tamtego wydawnictwa. Nowy album jest dynamiczny, przebojowy, lekki, energiczny, momentami finezyjny i pełen emocji. Szesnasty album Brytyjczyków to melodyjny hard rock w najlepszym wydaniu. Na taki tytuł składa się wiele czynników jak choćby niezwykłe wyczucie muzyków, piękne melodie, harmonia, a wszystko się kręci wokół partii Tony Clarkin który jako gitarzysta i kompozytor spisuje się znakomicie i przypomina stare czasy kiedy był w formie. Jest powrót do starszych płyt, jest niezwykła pomysłowość, lekkość, finezyjność, nie ma nic na siłę, wszystko zostało tutaj rozegrane z pomysłem, prosto z serca, choć jest to nowy album to brzmi jak krążek z lat 80. Tak samo ważnym elementem tej układanki co gitara jest bez wątpienia wokal Boba Catleya który jest w znakomitej formie, śpiewając zadziornie, rytmiczne, bardzo emocjonalnie i wciąż jest to jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów z gatunku heavy metal/ hard rock. Mówiąc o muzykach należy tez pochwalić klawiszowca Marka Stanwaysa, który nadaje utworom niezwykłej melodyjności, lekkości, przestrzenności, głębi, czy też w końcu sekcji rytmicznej, która jest mocna, dynamiczna i energiczna i każdy z tych elementów tutaj zadziałał. A to w połączeniu z krystalicznym czystym brzmieniem i dopracowanym oraz przemyślanym materiałem sprawiło że nowy album to jeden z najlepszych albumów wydanych w 2012 z taką muzyką.

On The 13 Th Day” to album dopracowany i tego niezbitym dowodem jest przebojowy, melodyjny materiał, który jest zróżnicowany i wypchany przebojami. Mamy rozbudowane kompozycje jak choćby „All The Dreamers” czy też „Shadow Town” gdzie zespół pokazuje że można stworzyć utwór który trwa 7 minut, a mimo to zachwyca świeżością, klimatem, feelingiem, aranżacją, pomysłowością i energią. Takiego hard rocka mi brakowało. Można ulegnąć przebojowości „Blood Red Laughter”, lekkości, melodyjności „Didn’t Like You Anyway” , czy też rytmiczności „On The 13 th Day”. Najmocniejszym kawałkiem na płycie jest bez wątpienia ‘Dance Of The Black Tattoo’, który zbliża się do stylistyki bardziej heavy metalowej, a mimo to świetnie uzupełnia album i pokazuje że zespół w mocniejszym repertuarze też bardzo dobrze się czuje. Ballady zwłaszcza rockowe, takie z prawdziwego wydarzenia to rzadkość i ciężko po prostu stworzyć takowy utwór, jednak nie dla MAGNUM. ‘Putting Things In Place’ to najlepsza ballada jaką słyszałem w tym roku i jest wyjątkowa. Ma klimat, niesie ze sobą emocje i jest to po prostu piękny utwór, który odzwierciedla to co najlepsze w tej kapeli. I właściwie każda kompozycja na tym albumie jest na wysokim poziomie, pełna energii, emocji i nie sposób się tutaj nudzić podczas słuchania.

MAGNUM powrócił do wielkiej formy i „On The 13th Day” jest tego najlepszym dowodem i jest to album dojrzały i przede wszystkim dopracowany. Jest feeling starych płyt, jest lekkość, energia i masa atrakcyjnych melodii, a każdy utwór to potencjalny hicior. Jeżeli ktoś gustuje w melodyjnym hard rocku to nie może pominąć tego wydawnictwa, bo jest to tegoroczna czołówka jeśli chodzi o melodyjny hard rock! Witamy z powrotem MAGNUM!

Ocena: 9/10

BULLET - Full Pull (2012)

Muzyka AC/DC zawsze była popularna i zawsze miała wzięcie i nic dziwnego że przybywa ostatnio zespołów nawiązujących do zespołu Angusa Younga. Do grona takich kapel jak BIG BALL, czy też AIRBOURNE śmiało można zaliczyć szwedzki BULLET, który początkowo gustował w tradycyjnym metalem przesiąkniętym hard rockiem, a za sprawą nowego albumu „Full Pull” odmienił nieco formułę, stawiając przede wszystkim na hard rock, a potem metal. Założony w 2001 r BULLET na swoim nowym albumie nie szczędzi sobie nawiązań do AC/DC a to w konstrukcji utworów, pomysłów na motywy, czy tez w kwestii partii wokalnych. Punktów stycznych jest naprawdę sporo. Dag Hell Hofer wokalnie na nowym albumie stara się śpiewać pod Briana i wychodzi mu to nadzwyczaj dobrze. Jest agresja, rockowy feeling, zadziorność i manierą bardzo przypomina wokalistę AC/DC. Również stylistycznie jak i gitarowo jest sporo styczności z AC/DC. To w jaki sposób wygrywają riffy, solówki Almstrom/Klang dowodzi jak duży wpływ na ich styl miał Angus Young. Gitarzyści wygrywają energiczne, rockowe riffy, z zachowaniem luzu, szaleństwa trzymając się stylu i feelingu AC/DC czy też KROKUS. Jest nie tylko styl i feeling tych kapel ale też i poziom nie wiele gorszy i „Full Pull” to bardzo dojrzały album z muzyką hard rockową i w tej kategorii w roku 2012 ten album zajmie wysoką pozycję. Wszystko dzięki pomysłowości, energii jaką niosą ze sobą kompozycję, za sprawą wyczynów muzyków oraz przebojów, nie wspominając o dopracowanej aranżacji.

Jak przystało na AC/DC jest energicznie, każdy utwór to potencjalny przebój, każdy utwór ma prosty i zapadający motyw i mamy stylistyczne nawiązanie do AC/DC. Zaletą materiału jest nie tylko przebojowy charakter, ale także równy poziom i stylistyczne podobieństwo do AC/DC. Dobrym pomysłem było postawienie na krótkie,z warte i dynamiczne utwory, gdyż nic nie nuży i nie doprowadza do senności. „Midnight Oil”, dynamiczny „Full Pull”, nieco łagodniejszy „Running Away”, energiczny „All Fired Up”, rozbudowany „Rolling Home” , szybki „In The Heat”, przypominający ostatni album AC/DC „High On The Hog”, rozpędzony „Rush Hour” , przebojowy „Gutterview”, czy też spokojniejszy „Warriors” to kompozycje, które śmiało mogłyby trafić na któryś z albumów AC/DC z Brainem Johnsonem na wokalu. Co ciekawe kompozycje poziomem muzycznym również dorównują hiciorom AC/DC.

Dotychczasowe wydawnictwa BULLET nie przekonywały mnie, brakowało mi czegoś co by przykuło uwagę na dłużej, zespół dobrze radził sobie w konwencji hard'n heavy w stylu lat 80, jednak to jeszcze nie było to. Dopiero teraz za sprawą 4 albumu w postaci „Full Pull” odnaleźli właściwą drogą przejawiająca się w energicznym hard rocku z elementami heavy metalu w stylu AC/DC. Może jest to mało oryginalne, ale szczere, przebojowe, energiczne i na bardzo wysokim poziomie. Jeden z mocniejszych albumów w kategorii hard rock 2012. Idealna muzyka do samochodu, do domu, na imprezę, idealna nie tylko dla fanów AC/DC ale i prawdziwego hard rocka z wykopem. Gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

STURM UND DRANG - Graudation Day (2012)

Młody, energiczny, potrafiący świetnie łączyć heavy metal z hard rockiem, stawiając na prosty i łatwy przekaz, który gwarantowany był przez zapadające motywy i chwytliwe melodie, które gdzieś zawsze tam chodziły za słuchaczem. Tak można by określić styl fińskiego STURM UND DRANG z dwóch pierwszych płyt, które przyniosły im sporą sławę i tak z kapeli grającej covery fiński band przerodził się w młody i dość znany zespół. Ostatni album został wydany w 2008 roku i choć kapela została założona w 2004 roku, to ilość płyt nie jest powalająca, bo dopiero teraz po 4 latach ciszy kapela powróciła z nowym albumem - „Graduation day”. Album właściwie pojawił się tak nieco znikąd jak dla mnie. Dlaczego? Ponieważ kwestii promocji, zapowiedzi, nie działo się zbyt wiele, tak więc choć kapela znana to jednak promowanie i cały marketing został położony moim zdaniem. Trzeci album powinien być umocnieniem pozycji zespołu i umocnienie stylu w jakim do tej pory się prezentowali, niestety tak nie jest. Nowy album jawi się jako dzieło bardziej komercyjne, gdzie pojawiają się wtrącenia rockowo popowe i niestety jest pełno takich kompozycji, które są tandetne i nadające się do puszczania w radiowej audycji „poplista”. Niestety ale nowy album wypełniają właśnie komercyjne kompozycje które niezbyt wiele mają do czynienia z metalem i to wyraźnie słychać przy takich kompozycjach jak „I Hurt Myself” , spokojnym „Molly The Murderer ” , czy też „Light Years Apart”. Te kompozycje dowodzą jak zespół oddalił się stylistycznie od tego co było grane na poprzednich albumach. Jest rock z elementami metalu, lecz to nie jest już to samo. Więcej komercyjności, więcej popu się wkrada, wokalista Andre Linman tez brzmi mniej profesjonalnie, bardziej komercyjnie, bez zadziorności, a partie gitarowe duetu Andre Linmana / Jani Kuoppamaa nie są ciekawe, właściwie jest ich jakoś mało, brakuje energii, brakuje metalowego charakteru, brakuje szaleństwa, ostrego wydźwięku, czy to wynika z niezgrania, z tego że Jani jest nowym nabytkiem zespołu? Być może. Co ciekawe naprawdę gitar jakoś mało na tym albumie, ale jak są to też nie powalają. „Your Love Is For Sale” który otwiera cały album brzmi nawet na miarę poprzednich płyt, lecz jest w moim odczuciu zbyt lekki, zbyt rockowy, ale jest to kompozycja dynamiczna, przebojowa a to już coś. Przesiąknięty AOR „Dark Little Angel Of Mine” też jest dobrym kawałkiem, który ma ciekawy motyw, prosty refren i odpowiednią dynamikę i dlaczego nie ma więcej takich utworów? „Lucky” jest z kolei zbyt słodki i to winna klawiszy i pop rockowej stylizacji i problem elektroniki i komercji dotyka również taki utwór jak „Goddamn Liar” i zespół próbuje poszerzyć grona słuchaczy o małolatów czytających czasopismo BRAVO. Najmocniejszymi utworami na płycie jest ciężki, rytmiczny „Fatherland” oraz melodyjny „Hammer To Fall”, które stanowią mocny punkt owej płyty.

„Graduation Day” to album przesiąknięty komercyjnością, to album nagrany w nieco zmienionym składzie, z nowym basistą i gitarzystą, to album nawiązujący do poprzednich albumów, do poprzedniego stylu, lecz obrano nieco inną formę, bardziej komercyjna i to był błąd, bo zespół zatracił nieco swojego charakteru, zatracił na energii, szaleństwie, a przecież z tego słynęli podobnie jak z mocnych, przebojowych kompozycji. Kto wie może nieco zmieniony styl przyciągnie nowych słuchaczy? Być może, na pewno starzy fani mogą nieco pokręcić nosem. Płyta którą, można sobie darować.

Ocena: 4/10

sobota, 22 września 2012

THE ORDEAL - Descent From The Hell (2012)

Po 8 latach przerwy z nowym albumem powrócił niemiecki zespół power/heavy metalowy o nazwie THE ORDEAL. Jest to niemiecka kapela, która gra miks power metalu, progresywnego metalu, hard rocka, czy też heavy metalu. Kapela zrodziła się w roku 2002 i swój debiutancki album wydali w 2004 roku i niestety ale „Kings Of Pain” nie był jakimś dobrym dziełem, o którym wypadałoby pamiętać. Co się zmieniło w tej kwestii? Drugi album czyli „Descent From hell” ma więcej atutów. A to mocniejsze brzmienie, a to kilka ciekawszych melodii, to bardziej dojrzała gra muzyków, przy czym znakomicie wypadają partie wokalisty Olivera Oppermanna, który ma coś z Jorna, a coś z DIO i wpływów tego ostatniego słychać nie tylko w wokalu, a także w niektórych kompozycjach. Wokalista spisuje się nadzwyczaj dobrze, ma charyzmę i potrafi stworzyć ciekawy klimat i jest to mocny punkt tego albumu. Również można ciepło wypowiedzieć się o sekcji rytmicznej, które jest tutaj dynamiczna, energiczna i potrafi urozmaicić muzykę Niemców. Jednak na mocnym wokalu, kilku ciekawych pomysłach i dobrym brzmieniu się kończy. Sporo nie dociągnięć w kwestii aranżacji, kompozytorstwa materiału.

W czym tkwi problem? Partie gitarowego duetu w postaci Kai Reuter / Dirk Rogon nie są porywające. Tak brzmią ciekawie, nawet momentami pomysłowo, łącząc progresywny charakter, z heavy/power metalową konwencją, jednocześnie nie ukrywając swoich inspiracji, którymi tutaj bez wątpienia są QUEEN, DIO, czy też MARILLION, co zresztą już słychać w otwierającym „Descent From Hell” . Ten utwór ukazuje że zespół potrafi grać, jest zadziorne, mocno, ciężko, rytmicznie, ale brakuje jakiejś zapadającej melodii, energii, czy też kopa. Jest to jak dla mnie średni kawałek, który ukazuje, że zespół potrafi grać w konwencji heavy/power metalowej co słychać po kompozycji, lecz poziom zostawia wiele do życzenia. W podobnej formie utrzymany jest „Black Rain” z cięższym motywem i bardziej dynamiczniejszym charakterem jednak też ma sporo nie dociągnięć. W tej konwencji najlepiej wypadają kawałki przesiąknięte DIO, ASTRAL DOORS i mam tutaj na myśli energiczny „Sinner's Addiction”, czy też przebojowy „The Innocent”, które są wzorem i kierunkowskazem dla dalszej twórczości zespołu. Ciekawy pomysł był na balladę, co słychać w „Dragon Tears” gdzie jest znakomity klimat, lecz główna melodia nie trafia do mnie. Również chybionym pomysłem jest komercyjny „Here Comes the Flood” o progresywnym zacięciu, czy też rozbudowany i urozmaicony „Second Sun”. Materiał jest urozmaicony, bo oprócz takowych rodzai mamy też heavy metalowe kompozycje przesiąknięte DIO, co słychać w dynamicznym „Dance With The devil” czy też „Cyber Cross” z rockowym zacięciem i elementami QUEEN.

Po tak długim czasie można było stworzyć coś o wiele lepszego, coś na bardzo dobrym poziomie. Było to możliwe, bo jest ciekawy styl, są dobrzy muzycy, którzy potrafią grać, który mają jakiś potencjał na nieco atrakcyjniejsze granie. „Descent From Hell” to przeciętny album, który ma więcej wad aniżeli zalet. Album, który ma 3-4 ciekawe kompozycje, a to na 11 kompozycji, to na godzinny materiał za mało. Ale kto wie może ktoś znajdzie coś więcej w tym krążku niż ja? Wszystko jest możliwe. Moja rada? Darować sobie i zachować cenny czas na coś lepszego.

Ocena: 4/10

piątek, 21 września 2012

SOUND STORM - Immortalia (2012)

Włochy to kraj, który pod względem metalowym zawsze będzie mi się kojarzył z symfonicznym power metalem i wciąż uważam że ten kraj w tej kategorii jest naprawdę mocny, wystarczy spojrzeć na sukces i sławę RHAPSODY, czy też LABIRYNTH. Włochy słynną z energicznych kapel, grających symfoniczny power metal i grono tych zespołów trzymających wysoki poziom zasilił ostatnio SOUND STORM. Czy to jest młoda kapela? Patrząc na rok założenia i historię zespołu, która sięga roku 2002 kiedy to kapela została założona i działała początkowo jak zespół grający covery IRON MAIDEN czy też SAVATAGE można by stwierdzić, że jest to kapela z dużą liczbą płyt na swoim koncie, jednak rzeczywistość jest bardziej okrutna w tym przypadku. Zespół w 2009 roku wydał debiutancki album „Twilight Opera” , który był albumem niepewności, nie pewną próbą sił. Kapela jednak po 3 latach przerwy wraca silna jak nigdy przedtem za sprawą drugiego albumu, który jest zatytułowany „Immortalia”. Jest to o tyle ciekawe i wyróżniające się dzieło na tle innych podobnych, ponieważ stylistycznie włosi nie kończą na symfonicznym power metalu i tutaj pojawiają się elementy heavy metalu, epickiego metalu, czy też celtycko- folkowego metalu. W rzeczy samej zespół wziął elementy tych gatunków wymieszał zachowując proporcje, smak, harmonię tworząc takie ciekawe i dość oryginalnie brzmiące dzieło jak „Immortalia”. Styl zespołu jest naprawdę bardzo ciekawy, bo są i orkiestrowe wstawki, folkowe patenty, progresywne zacięcie i symfoniczny power metal. Taki styl w połączeniu z pomysłowymi aranżacjami, ciekawymi pomysłami na przebój, z tym co potrafią muzycy oraz całym dopracowaniem sprawia że ów album jest prawdziwą ucztą dla fanów melodyjnego power metalu, a także nieco ambitniejszego grania.

To co przesądza o wyjątkowości tego albumu to nie klimatyczna, przypominająca ostatnie płyty RHAPSODY okładka, czy tez krystaliczne czyste, mocne brzmienie, lecz materiał, który jest tutaj dynamiczny, pełen energii i co ważne pozbawiony jednostajnego charakteru czy rutyny. Jak przystało na albumu robiony z taką pompą, dosadnością, podniosłością i przepychem jest klimatyczne, podniosłe, ale i melodyjne intro w postaci „Immortalia” i tutaj już wiadomo co będzie grane, lecz nie wiadomo tylko w jaki sposób i tutaj będzie sporo zaskoczeń. Takowe już jest przy pierwszym mocnym utworze, a mianowicie „Back To Life” i jest to granie o wiele mocniejsze niż to co oferuje RHAPSODY. Wystarczy posłuchać wyczynów gitarzysty Valerio, który w tym utworze jak i przez cały czas gra energicznie, zapewnia on ciężar, energię ale i melodyjność. Jego styl jest imponujący. Jest coś z nowoczesności, jest niezwykła technika, jest finezyjność i melodyjność przypominająca nieco wcześniejsze lata i takowa mieszanka jest w tym przypadku wyjątkowa, bo nie ma grania na jedno kopyto, a cały czas się coś dzieje, są różne smaczki i płynne przechodzenie między różnymi gatunkami typu power metal, epic heavy metal czy też folk metal. Filmowy feeling, rytmiczny riff, energia i progresywne zacięcie to cechy „The Curse of the Moon”, który łączy w sobie cechy power metalu, symfonicznego metalu, a także melodyjnego death metalu co słychać po agresji czy tez wokalu. Tutaj wokalnie Philippe D'Orange's prezentuje się imponująco, zresztą jak na całym albumie i w tym roku jego popis wokalny będzie u mnie w top 10, mało było tak znakomitych partii wokalnych, tak emocjonujących, melodyjnych, partie, które budują napięcie, które poruszają emocje słuchacza. Kolejnym mocnym atutem tego albumu poza znakomitymi wyczynami muzyków jest bez wątpienia niezwykła umiejętność tworzenia przebojów, chwytliwych melodii, zapadających fragmentów, a niestety o to dzisiaj ciężko. A słuchając takiego „Blood of Maiden” zaczynam odzyskiwać wiarę w to że młodych tez stać na wielki wyczyn. Podniosłość THERIONA, podobnie jak i bogactwo, a melodyjność godna NIGHTWISH, zaś dynamika RHAPSODY i to jest mieszanka jakże udana. Urozmaicenie to kolejny ważna cecha tego krążka. Mamy tutaj pokręcone kawałki jak „Faraway” gdzie jest coś z ballady, z melodyjnego death metalu, power metalu i symfonicznego metalu i rockowe zacięcie sprawia, że ma ten utwór też swój własny urok. Ten kto lubi FIREWIND, HELLOWEEN powinien się szczególnie zainteresować energicznym „Promises”, czy też dynamicznym, melodyjnym „Wrath of the Storm” . Poza zwartymi, dynamicznymi kompozycjami utrzymanymi w power metalowej konwencji mamy tutaj tez rozbudowany „Call Me Devil” który pokazuje zróżnicowany charakter zespołu, celtycko – folkowy „Seven Veil” z progresywnym zacięciem i jest to utwór, który wyróżnia się na tle innych tegorocznych kompozycji, bo jest to świeże, pomysłowe i bijące energią.
Nie zabrakło miejsca na klimatyczną, romantyczną i świetnie rozegraną balladę „Watching Your Fadding” , a całość zamyka epicki, momentami melancholijny, momentami energiczny, momentami progresywny „The Portrait”, który pokazuję, ze 10 minutowy kawałek nie musi nudzić, nie musi być wtórny i przewidywalny.

Bombastyczny album, właściwie znikąd. Nie czekałem na niego, nie było tez nie wiadomo jakiego szumu wokół nich, bo ta kapela się rozwija, stawia pierwsze kroki i jeżeli utrzyma taką wysoką formę, styl to bez wątpienia osiągną sporo, kto wie może właśnie rodzi się godny następca RHAPSODY? „Immortalia” to album nie przewidywalny, energiczny, przepełniony melodyjnością, pomysłowością, bogatą aranżacją . To wydawnictwo łączące epic metal z symfonicznym power metalem, progresywnością i folkowymi patentami. Wyjątkowy styl i dość oryginalne podejście do tematyki sprawia, że ten album się wyróżnia na tle innych. Jeśli kochasz symfoniczny power metal, jeśli nie wyobrażasz sobie życia bez RHAPSODY to jest to album bez wątpienia album dla Ciebie!

Ocena: 10/10