czwartek, 29 stycznia 2015

LEVEL 10 - Chapter One (2015)

Coraz więcej zespołów, które tworzą super gwiazdy. Jaki jest sens takich kapel, projektów muzycznych? Cóż rzadko kiedy ma to na celu stworzenie czegoś świeżego, czy pomysłowego jak to jest w przypadku projektu Dracula. Co innego gdy jest to metalowa Opera, której przewodzi jakiś pomysł i jest jakiś konkretny powód by powołać do życia takie coś. W przypadku Level 10 nie ma żadnego głębszego sensu założenia tego zespołu czy też projektu muzycznego. Czy będzie to jednorazowy wybryk Mata Sinnera i Russela Allena, którzy powołali do życia ten band, czy będzie to zespół z krwi i kości. Cóż patrząc na skład jaki udało się zebrać, to raczej długo to nie przetrwa. Skład imponuje bo wystarczy spojrzeć na takie nazwiska jak Randy Black na perkusji, duet gitarowy Grapow/ Bayrodt no klawiszowiec Del Vacchio znany z Voodoo Circle. Im większe nazwiska tym i większe wymagania i chęć posłuchania czegoś nowego. Jednak debiutancki album „Chapter One” pokazał, że nie zawsze wielkie nazwiska oznaczają wielką muzykę,

Patrząc na nazwiska już w głowie układamy sobie styl grupy. Masterplan wymieszany z Adrenalina Mob, Primal Fear, Voodoo Circle i Silent Force. Właściwie tak to mniej więcej wygląda, a najgorsze jest w tym, że zespół chyba sam nie wiedział co chciał grać. To sprawiło, że płyta brzmi dość chaotycznie i za dużo tutaj wszystkiego. Jest progresywny metal, jest power metal, jest nowoczesny heavy metal, jest nawet hard rock. Za dużo ta super grupa chciała zawrzeć na albumie i przez to poniosła klęskę. W ich muzyce nie ma niczego nowego, nie ma powiewu świeżości i właściwie można odnieść wrażenie, że ta muzyka została nagrana na siłę. Miło, że Mat Sinner i Russel Allen postanowili coś stworzyć razem i tak szybko przeszli do działania, ale niestety nie dostaliśmy najlepszej płyty, jaki ten skład mógł nam zaoferować. Przed totalnym niepowodzeniem album chroni oczywiście znakomity skład. Wielcy muzycy, którzy są mistrzami swoich instrumentów. Mat Sinner to jeden z najlepszych basistów na rynku muzycznym, Russel Allen, to jeden z najbardziej utalentowanych i wszechstronnych wokalistów. Do tego dwóch znakomitych gitarzystów, który każdy z nich ma swój nie do podrobienia styl. Jest też Randy Black, który umie nadać nawet słabej kompozycji niezłej mocy. To właśnie oni sprawiają, że dość często dostajemy w miarę udane motywy i mamy kilka całkiem udanych kompozycji. Do przewidzenia było, że dostaniemy tutaj wysokiej jakości brzmienie, ale czy nie jest zbyt grzeczne do tego wszystkiego? No z pewnością sprawia, że płytę słucha się dość przyjemnie do samego końca. Jest wszystko właściwie. Jest udany otwieracz „Cry No More”, który okraszony jest chwytliwym refrenem łatwo wpadającym w ucho. Tutaj też można poczuć moc gitar i to jak wiele może zdziałać wielkiej klasy gitarzysta w miałkim utworze. Dobra pierwszy killer w klimacie Primal Fear czy Masterplan jest. Typowy, nieco oklepany, ale jest to jeden z mocniejszych punktów tej płyty. Elementy Symphony X, czy Voodoo Circle mamy w progresywnym „Soul of a Warrior”, który wykazuje również cechy hard rocka. Klawisze i riff nieco przypominają Rainbow i sam utwór nie jest zły. Szkoda tylko, że zespół tak skacze z kwiatka na kwiatek, przez co wprowadza niezłe zamieszanie. Fanom melodyjnego power metalu z pewnością spodoba się rozpędzony „When The Nighttime Comes”. Kolejny przebój, z jakże godnymi uwagi solówkami w stylu starego Helloween. Pierwsze zgrzytanie zębów pojawia się przy przekombinowanym rockowym „One Way Street”. Tylko solówki są tutaj godne uwagi, reszta nie rusza w żaden sposób. Album promował „Blasphemy”, który miał pokazać, że panowie potrafią grać nowoczesny heavy metal, coś w stylu Adrenalina Mob. Jednak i w tej dziedzinie zespół poległ. Utwór ma toporny i nie przyswajalny riff, który już na samym wstępie odstrasza. Melodyjny heavy metal w stylu Silent Force też pojawia się rytmicznym „Last Man on Earth” i jest to solidna kompozycja, ale też bez większego szału. Najlepszymi kąskami są oczywiście szybkie, power metalowe petardy w stylu „In For The Kill”. Gdyby album był w takiej tonacji, to bym był bardziej zachwycony. Tak męczą się muzycy i my razem z nimi. Nic dobrego nie wyszło też z komercyjnej ballady zatytułowanej „All hope is gone”. Na otarcie łez mamy jeszcze dwa udane kawałki. Pierwszym jest melodyjny, nieco hard rockowy „Forever”, w którym słychać echa Primal Fear, ale nie tylko. Drugim jest „Demonized”, który jest najciekawszym kawałkiem z tej płyty. Judas Priest z ery „Angel of Retribution”, Primal Fear z okresu „Seven Seals” i riff jest tutaj znakomity. Soczysty, agresywny i bardzo dynamiczny. Russel też daje z siebie znacznie więcej. Wyszedł z tego znakomity heavy/power metal wysokich lotów.

Znów wiele szumu, znów wielkie nazwiska i znów nie dosyt. No cóż najwidoczniej za dużo gwiazd i każdy chciał za dużo zawrzeć na tym krążku. Cóż pozostaje znakomity wokal Allena no i jedna z najlepszych pojedynków na solówki. W jednym narożniku były gitarzysta Helloween i lider Masterplan – Rolnad Grapow, a w drugim lider Silent Force, gitarzysta znany choćby z Primal Fear. Ich współpraca jest znakomita i to jedna z największych atrakcji tego albumu. Materiał wydaję się nieco chaotyczny, ale z pewnością można znaleźć tutaj killery. Jest potencjał na coś więcej i kto wie może go kiedyś go wykorzystają. Choć wątpię, że panowie jeszcze znajdą czas na ten projekt muzyczny. Fani Primal Fear, Adrenalina Mob czy Masterplan już pewnie znają ten album na pamięć, a ja powiem że warto posłuchać ten album, choć nie jest to nic genialnego.

Ocena: 7.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz