niedziela, 31 lipca 2016

JUICYFUR - Juicyfur (2016)

Jednym z najciekawszych debiutów roku 2016 jest bez wątpienia „Juicyfur” norweskiego zespołu o takiej samej nazwie. Mało znany band działa już od 2011 roku i dopiero rozpoczyna swoją karierę na dobre. Teraz po 5 latach zespół w końcu postanowił wydać swój debiutancki album „Juicyfur”. Norweski band tworzy specyficzną i klimatyczną muzykę, która jest mocno wzorowana na latach 70 czy też 80. Przede wszystkim słychać tutaj echa Deep Purple, Whitesnake czy Led Zeppelin. Próba tworzenia tego typu muzyka nie jest łatwa, ale Juicyfur zaskoczył mnie swoim stylem i tym jak podchodzą do komponowania. To nie jest po prostu kolejny debiut roku 2016, to magiczna przygoda i podróż do lat 70. Samo surowe i nieco przybrudzone brzmienie, klimatyczna okładka potrafią wiele zdziałać. Już od razu wiadomo z czym mamy tak naprawdę do czynienia. Mocnym atutem norweskiej formacji jest bez wątpienia lider grupy Martin Froland. To on jest odpowiedzialny za partie wokalne na albumie i w dodatku nadaje kompozycjom klimatu lat 70. Jego wokal jest mocny, zadziorny i znakomicie współgra z tym co wygrywa gitarzysta Daniel. Riffy czy tez solówki są energiczne, pomysłowe, a przede wszystkim finezyjne. Słucha się tego niezwykle przyjemnie. W muzyce Juicyfur sporą rolę odgrywa klawiszowiec Oyvind, który nadaje kompozycjom przebojowości i takiej lekkości. Na płycie znajdziemy 15 utworów i każdy z nich ma w sobie coś ciekawego. „Another Kind of Story” to pierwszy wielki hit jaki pojawia się na krążku. Chwytliwy riff, ciekawe aranżacje, nutka progresywności i przebojowy charakter czynią ten utwór wyjątkowym. Marszowy, nieco rytmiczny „The stranger” pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Słychać tutaj nacisk, jaki został położony na partie klawiszowe, na progresywność i futurystyczny klimat. Na płycie nie brakuje elementów czysto bluesowych co potwierdza spokojniejszy „Once by the banch”. Do grona ciekawszych utworów na pewno warto zaliczyć magiczny „Juicyfuir” czy bardziej złożony „Nickel”, w którym zespół ukazuje swój talent i pomysłowość. Nie brakuje szybszych utworów i takich bardziej radosnych co potwierdza melodyjny „Neo geo” czy „Rock;n Rolla”. Każdy z powyższych utworów pokazuje wszechstronność norweskiej formacji oraz fakt, że są jednych z ciekawszych kapel młodego pokolenia. Wzorują się na starych zespołach z lat 70 i mowa tutaj o Deep Purple czy też Led Zepelin, ale pozostają sobą do końca. To jest właśnie piękne w tej płycie. Warto zapoznać się z tą pozycją.

Ocena: 8/10

piątek, 29 lipca 2016

ORACLES - Miserycorde (2016)

Każdy kto siedzi w świecie ekstremalnego heavy metalu, czy też death metalu będzie kojarzył ekipę z Aborted. Założony w 2008 roku belgijski band Oracles ma wiele wspólnego z Aborted, w końcu założyli go muzycy, którzy na co dzień grają w tej formacji. Co warto wiedzieć o Oracles to, że też specjalizują w ekstremalnym metalu, choć w ich muzyce nie brakuje elementów wyjętych z groove metalu, gothic metalu czy death metalu. Ta różnorodność jest atutem i to jest coś co zachwyca w debiutanckim dziele zatytułowanym „Miserycorde”. Zespół stara się wykroczyć poza pewne ramy i zaskoczyć nas różnymi smaczkami. Pojawianie się motywów progresywnych czy echa symfonicznego metalu są miłym zaskoczenie. Zwłaszcza, że zostają bardzo dobrze wykorzystane na poczet danej kompozycji. Dobrze to obrazuje agresywny „The Tribulation of man” czy podniosłym „Remnants of Echo”. Uwagę przyciąga występ gościnny Jeffa Loomisa w „Body of inepitude”. Bardzo dobrze wypada wokalista Sanna, która nadaje całości lekkości i nieco bardziej komercyjnego wymiaru muzyce jaką gra zespół. Dobrym przykładem jest rozbudowany „Skin” czy rockowy „Scorn”. Choć pomysł na granie jest, to słychać że gitarzyści Mendel i steve zbytnio nie przykładają się do tego co grają. Jest technika czy agresja, ale brakuje polotu, jakiegoś zaskoczenia. Momentami można poczuć zmęczenie. Do grona ciekawych kompozycji warto zaliczyć „Canvas of Me” czy rytmiczny „The beutiful People”, który ma w sobie najwięcej z przeboju. Płyta jest w miarę równo, choć nie brakuje potknięć. Niezbyt dobrze świadczy o tej płycie świadczy fakt, że soczyste brzmienie i ciekawa, mroczna okładka wypadają lepiej niż sam materiał. Często Oracles porównuje się do Opeth, Dimmu borgir, arch Enemy czy Slipknot i są to skojarzenia jak najbardziej na miejscu. Ten stan rzeczy potwierdzi debiutancki krążek belgijskiej formacji. Pozycja skierowana wyłącznie do miłośników tego gatunku. Inni nie mają czego tutaj szukać.


Ocena: 5/10

czwartek, 28 lipca 2016

AMON AMARTH - Jomsviking (2016)

Ciekawe jakby się miał melodyjny metal gdyby nie szwedzki Amon Amarth? Czy ten gatunek istniałby? Czy byłby tak rozpoznawalny i ceniony jak dzisiaj? Nie ma co gdybać, gdyż wkład szwedzkiej formacji w ten gatunek muzyczny jest wielki i miało to z pewnością ogromne znaczenie. Muzycy działają od 1992 r i przez ten cały czas trzymają się pewnych ram, stawiając na klimat, na ciekawe melodie i rozwiązania, który potrafią zaskoczyć. Każdy album niby o podobnym charakterze jest, jednak każdy ma coś w sobie innego i każdy miał jakiś swój własny znak rozpoznawalny. Amon Amarth to przede wszystkim band, który nigdy nie zawiódł i zawsze dostarczał swoim fanom mocne albumy, które nie zawodziły. Jak jest z „Jomsviking”? Nie ma tutaj niespodzianki, bo jest to kolejne udane przedsięwzięcie zespołu. Album mocno uderza do najlepszych wydawnictw Amon Amarth, pokazuje, że kapela nie straciła zapału i wciąż stać ja na zryw. Nowy album jest świeży, dynamiczny, klimatyczny, a przede wszystkim zachwyca forma w jakiej zostają podane melodie. Oj tak, melodie na nowym albumie są chwytliwe i pełne energii. Dzięki nim album tętni własnym życie. Nie ma tutaj pójścia na łatwiznę i Amon Amarth stworzył koncept album opowiadający historię o miłości i zemście. Innym miłym zaskoczeniem jest wprowadzenie czystych wokali w „A dream that cannot be”, które wykonuje Doro Pesch. Bardzo ciekawy zabieg i ten utwór jest jednym z najciekawszych na płycie. Jest zróżnicowanie, ciekawa forma i wykonanie. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby zespół poszedł w tym kierunku. Wokalista Johan Hegg też jest w szczytowej formie co słychać od samego początku i to jest dobra informacja. To on przecież jest wizytówką Amon Amarth. Jest sporo nawiązań do wcześniejszych albumów i śmiało można go postawić obok tych klasycznych wydawnictw. Otwieracz „First Kill” to mocny otwieracz i pokazuje jak się ma Amon Amarth. Prawdziwa uczta dla fanów takiej muzyki. Stonowany i bardziej toporniejszy jest „Wanderer”, który ukazuje epicki charakter tej płyty. Andy Sneap, który odpowiada za brzmienie ostatnich płyt Accept odwalił tutaj kawał dobrej roboty. Dzięki niemu takie petardy jak „On a sea of Blood” są perfekcyjne i przywołują namyśl najlepsze lata szwedzkiej formacji. Jednym z najbardziej chwytliwych kawałków na płycie jest marszowy „Raise your horns”, który przypomina poniekąd Kalmah. Nowy album cechuje się niezwykłą melodyjnością i odzwierciedla to „The way of Vikings” czy też „At dawns first light”. Materiał jest bezbłędny i ciężko znaleźć jakiś błąd czy słaby punkt. Zespół zadbał o to by każdy utwór był dopracowany i zachwycał swoją formą. Tak więc „Revenge is my name” to kolejny mocny punkt tej płyty, a zamykający „Back on nothern shores” to prawdziwa perełka, który porywa swoim epickim klimatem i ciekawą aranżacją, która potrafi zaskoczyć. „Jomsviking” to z pewnością jeden z ich najlepszych albumów i pokazują lepsza formę niż na „Deceiver of The Gods” . Zespół nawiązuje do swoich najlepszych wydawnictw i słychać to. Najlepsze w tym jest jednak to, że choć jest to typowy album Amon Amarth, to i tak potrafi zaskoczyć. Miło, że mimo tylu lat działalności, że mimo wypracowanego stylu i pewnej stagnacji w ostatnim czasie udało się Amon Amarth zaskoczyć nas czymś nowym. Gorąco polecam !

Ocena: 9/10

poniedziałek, 25 lipca 2016

ALMANAC - Tsar (2016)

Fanom Rage ciężko było pogodzić się z faktem, że Victor Smolski nie jest już jego częścią. Jednak to pozwoliło rozwinąć się sławnemu gitarzyście i rozpocząć nowy rozdział w swojej karierze. W roku 2015 powołał do życia projekt Almanac, który można porównać do ostatnich dokonań Avantasia. Jest to metalowa opera o pewnym symfonicznym zabarwieniu. Nie brakuje odesłań do Rage, czy też Lingua Mortis Orchestra. Ich debiutancki album „Tsar” to jeden z najciekawszych albumów jakie pojawiły się w roku 2016. Nie chodzi już o to, że sam album to koncept album opowiadającym o brutalnych rządach Ivana 4 Groźnego ani też o ciekawych muzyków jakich udało się zebrać, ale o to że ta płyta zaskakuje swoją formą. Udało się zaprosić wokalistę Brainstorm, Voodoo Circle czy wreszcie Jeanette Marchewkę znaną z Lingua Mortis Orchestra. Płyta zaskakuje wciągającym klimatem, wykonaniem, przemyślanymi aranżacjami, a przede wszystkim bogactwem dźwięków. Dzieje się tutaj naprawdę sporo. Orkiestracje są podniosłe, dobrze wyważone i upiększają to co wygrywa Victor. Jest epicki charakter, który aż się prosi przy takiej historii. „Tsar” to płyta, która budzi podziw i zachwyca swoją formą. Nie ma tutaj banalnych rozwiązań, ani nudnych motywów. Wszystko jest zagrane z pomysłem i nutką szaleństwa. Victor Smolski stworzył jeden ze swoich najlepszych albumów. Dopieszczone brzmienie, czy klimatyczna i miła dla oka okładka tylko dopełniają ten album. David Readman potrafi nadać kompozycjom sporo emocji i romantycznego feelingu, tak więc idealnie się tutaj sprawdza. Zaś Andy B. Frank nadaje całości pazura i agresywności. Na płycie znajdziemy 9 kompozycji i każda z nich to prawdziwa uczta dla fanów power metalu i symfonicznego metalu. Mocny riff „Tsar” otwiera całość i już słychać echa Rage czy Ligua Mortis Orchestra. Mimo tych skojarzeń Victor Smolski starał się stworzyć coś własnego i coś co nas zaskoczy. To z pewnością się udało. Kompozycje są rozbudowane i wzbogacone o różne smaczki, tak więc nie ma czasu na nudzenie się. „Self Blinded Eyes” to z kolei power metalowa petarda, która przywołuje poniekąd dokonania Avantasia. Mocny kawałek, który pokazuje że Almanac to nowa jakość metalowej opery. Solówki i popisy gitarowe są godne uwagi. Wystarczy posłuchać „Darkness” by się o tym przekonać. Na płycie nie mogło zabraknąć prawdziwej power metalowej petardy z nutką thrash metalu i w tej roli sprawdza się „Hands are Tied”. Nutka progresywności wdziera się w podniosły „Children of The Future” czy w podniosły i bardziej symfoniczny „No more Shadows”. Nie można też zapomnieć o dynamicznym „Nevermore” i energicznym „Flames of Fate”, które jasno dają do zrozumienia, że Almanac to symfoniczny power metal z górnej półki. Nie ma tutaj jakiś wad i błędów, które można wytknąć Victorowi i jego zespołowi. Jego odejście z Rage jednak okazało się mieć plusy. Dzięki temu nagrał jeden ze swoich najlepszych albumów, które pokazał jego prawdziwy kunszt i talent. Jeden z najlepszych albumów roku 2016 i to nie jest żart.

Ocena: 9/10

piątek, 22 lipca 2016

RAVAGE - Poseidon (2016)

Nazwa Ravage jak się okazuje jest bardzo popularna wśród kapel heavy metalowych i dlatego ostatnio sam dałem się nabrać. Zamiast zachwycać się kolejną płytą amerykańskiego speed metalowego Ravage, który nagrał ostatnio świetny „The end of Tommorow”, to dostałem drugi album niemieckiego Ravage, który również specjalizuje się w speed/heavy metalu. Kapele mimo pochodzenia z dwóch różnych krajów mają wiele wspólnego. Przede wszystkim podobne podejście do heavy/speed metalu czy właśnie tworzenia kompozycji. Kiedy odpaliłem „Poseidon” to miałem wrażenie jakby słuchał amerykańskiego Ravage. Jest wiele podobieństw, bo muzyka zawarta na najnowszym albumie niemieckiej formacji jest melodyjna, energiczna i przemyślana. Tutaj nie ma miejsca na wpadkę i niepewność. Niemiecki Ravage wyróżnia na tle się innych kapel tym, że pojawiają się tutaj wokale kobiece jak i męskie. Wychodzi to całkiem fajnie i do tego dochodzą udane aranżacje, które przypominają dokonania takich kapel jak Enforcer, Steelwing czy właśnie Ravage. Oliver i Vera tworzą zgrany duet i to oni w głównej mierze napędzają tą całą machinę. Dla jednych problemem będzie brak świeżości i oryginalności, ale fani lat 80 raczej uznają to za zaletę. W końcu panowie mają doświadczenie i grają od lat 80. Tak więc skojarzenia z tamtym okresem jest zrozumiały. Już otwieracz „Speedshock” jest miłą podróżą w czasie. Słychać echa największych kapel i przypominają się czasy, gdzie liczyła się szczerość i dobra zabawa. Tak Ravage dobrze się bawi i to słychać od samego początku. Atutem jest tutaj to, że Ravage to specjalista od hitów i z łatwością przychodzi im tworzenie takich chwytliwych utworów. Dobrze to obrazuje rozpędzony „Power” czy melodyjny „On the Run”, które pokazują co potrafią gitarzyści. Ich gra po prostu zachwyca i tutaj już nie chodzi o techniczny aspekt, a o chemię i taki szczery przekaz. „Metalhead” to idealny hit na koncerty, a wszystko dzięki nieco hard rockowej naturze. Najostrzejszy na płycie jest bez wątpienia agresywny i mroczny „Serenade”. Mocna rzecz, która potrafi pobudzić nasze zmysły. Dalej pojawia się również udany „My will to Live” który nawiązuje do Judas Priest, czy też Saxon. Główny riff „Hunter” ma coś wspólnego z Scorpions, a tytułowy „Poseidon” to kwintesencja gatunku i taki Ravage w pigułce. Kolejny mocny punkt tej płyty. Takich płyt jak „Poseidon” ostatnim czasy jest co raz więcej, ale w przypadku rozliczeń roku 2016 warto wspomnieć o tym albumie i mieć go na uwadze. Niemiecki Ravage jest równie ciekawy co ten amerykański, a ich najnowszy krążek to prawdziwa uczta dla maniaków speed/heavy metalu. Warto było czekać 16 lat na ich powrót.


Ocena: 8/10

środa, 20 lipca 2016

ENDLESS - The Truth, the chaos, The Insanity (2016)

Endless to jeden z tych zespołów, który idzie w ślady Sonata Arctica, Stratovarius, czy Symfonia. To band, który słodki i pogodny melodyjny metal z domieszką hard rocka i power metalu. Brazylijski Endless działa od 1995r i od tamtego czasu nagrał 3 albumy. Na ten najnowszy przyszło czekać fanom 10 lat. Może „The Truth, The Chaos, The Insanity” nie grzeszy oryginalnością i niczym specjalnym nas nie zaskakuje, to jednak fani gatunku powinni zwrócić uwagę na ten krążek. Album to przede wszystkim dobra rozrywka i wycieczka do starych płyt Stratovarius czy
Sonata Arctica. 10 lat to kawał czasu i może wiele się zmienić przez ten czas, ale w przypadku Endless nie wiele. Pozostali przy sprawdzonym stylu i nie kombinują w tej sferze aż tak bardzo. Pojawiają się elementy progresywne, wyjęte z hard rockowej formuły, ale to melodyjny metal i power metal przodują tutaj. Cristiano i Luciano to duet gitarowy, który nie zawodzi i często miło zaskakuje. Nie brakuje dynamiki, ikry i szybkości, a całość jest niezwykle spójna. Panowie pokazali się z dobrej strony, bo pełno jest ciekawych melodii, które potrafią poruszyć słuchacza. Dobrze potwierdza to już na samym wstępie energiczny „The Code of Light”. Niby odgrzewany kotlet, niby nic nowego, ale słucha się tego dobrze. Siła nowego krążka tkwi w formie wokalnie Vitora, który podszkolił się w śpiewaniu. Stawia na technikę, na czystość i emocje, a to przynosi sporą korzyść kompozycjom. Z płyty warto wyróżnić przebojowy „Black Veil of madness”, rozpędzony „Save me from myself” czy progresywny „Under the sun”. Najciekawiej prezentuje się ostrzejszy „Puppets on a stage”, który ma coś z starego Helloween czy Gamma Ray. Szkoda, że tak mało jest właśnie tego typu utworów, ponieważ płyta jest nierówna. Pojawiają się wypełniacze i momenty które nic nie wnoszą, a potrafią zanudzić nas swoją formą. Panowie grać potrafią, pomysły też są, tylko jakoś tego nie zebrano w całość i nie dopracowano na tyle, by płyta rzuciła na kolana. Dobre rzemiosło, które daje nadzieją na lepszą przyszłość, ale póki co jest to trochę za mało by zapaść na dłużej w pamięci. Co nie zmienia faktu, że warto posłuchać co oferuje brazylijski Endless.

Ocena: 6/10

niedziela, 17 lipca 2016

ASSASSINS BLADE - Agents of Mystification (2016)

Fani speed metalowego Exciter dobrze znają głos Jacquesa Belangera, który śpiewał w tej kapeli w okresie 1996 – 2006. Był to udany okres, ale Jacques nie jest już członkiem Exciter i musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nie dawno świat metalowy ożył na wieść, że dawny muzyk Exciter rusza z własnym bandem. Assissins Blade, który ma tworzyć muzykę z pogranicza speed/heavy/thrash metalu na kształt płyt Attacker, Metal Church, Agent Steel czy właśnie Exciter. Jego głos wciąż zachwyca i przyprawia o dreszcze. Takich wokalistów miło słychać, zwłaszcza jeśli reprezentują starą szkołę amerykańskiego heavy metalu. Pozostały skład to muzycy z Portrait i Void Moon, którzy uzupełniają idealnie wokalistę exciter. Wspólnymi siłami nagrali pierwszy album w postaci „Agents of Mystification”. Ciekawa i tajemnicza okładka z pewnością działa na korzyść i zachęca do sięgnięcia po całość. Brzmienie osadzone w latach 80 jest dobrym pomysłem, zwłaszcza że same kompozycje też brzmią klasycznie. To co znajdziemy na płycie to ostre riffy, agresywne popisy gitarzysty Davida Stranderuda, a także sporej ilości przebojów. Co mi się podoba w tej płycie, że nie ma jakiegoś grania na siłę i próbę klonowania kogoś. Zespół jest sobą i gra z miłości do heavy metalu, a to przedkłada się na jakość kompozycji. Jest klasycznie, ale nie brakuje ognia i elementu zaskoczenia. Tak więc mamy naprawdę miłe zaskoczenie ze strony Jacquesa i jego zespołu. Na płycie znajdziemy 11 utworów dających 50 minut muzyki. Tytułowy „Agents of Mystyfication” to rasowy heavy metalowy kawałek o nieco topornej formule. Jednak słychać nawiązanie do klasyki gatunki i tego co najlepsze w US heavy/power metalu. Ja to kupuje. Drugi w zestawie jest ostrzejszy „Herostratos”, który mocno uderza w twórczość Attacker. Oczekiwany speed/thrash metalu w stylu Exciter czy Agent Steel pojawia się w szybszym „the Demented Force”, agresywnym „Transgression” czy surowszym „Prophets Urn”. Stonowany i bardziej true metalowy w swojej konstrukcji jest „Dreadnought”, który również prezentuje się okazale. Zespół znakomicie urozmaica całość i próbuje się odnaleźć we wszystkim możliwych konstrukcjach. Nawet bardziej progresywnych czy epickich jak to ma miejsce w 9 minutowym „League of Divine Wind”. Dzięki niezwykłej pomysłowości i ciekawym melodiom każdy utwór to murowany hit. Wystarczy posłuchać melodyjnego „Autumn Serenade” czy zadziornego „Frosthammer”. Dzieje się sporo na płycie i przypominają się najlepszy płyty z amerykańskiej sceny metalowej. Najlepsze albumy Attacker, Helstar, Exciter czy Agent Steel wybrzmiewają w tym świetnym debiucie Jacquesa i jego Assassins Blade. Mocna rzecz i czekamy na więcej.

Ocena: 9/10

piątek, 15 lipca 2016

ANVIL - Anvil is anvil (2016)

„Juggernaut of Justice” to jeden z ostatnich wydawnictw Anvil, który rzeczywiście robiły wrażenie na słuchaczy. Doświadczony band z Kanady zawsze słynął z solidnych, heavy metalowych albumów, a swój sukces osiągnęli już w latach 80. Tak najlepsze wydawnictwa przypadły na tamten okres. Lata mijają, oni wydają kolejne albumy z taką samą formułę i nie każdego musi to ruszać, zwłaszcza, że ostatni album „Hope in Hell” był pomyłką. Niby formuła ta sama, ale sam album był nudny i obdarty z ciekawych melodii i heavy metalowego pazura. Mało kto interesował się tym, że Anvil się nie poddaje i ma zamiar wydać kolejny album. Brzydka i uboga okładka „Anvil is Anvil” raczej budziły niepokój niż gwarantowały udany album. Czy rzeczywiście jest tak źle jak to obrazuje okładka?

Otóż nie. Muzyka może jest mało oryginalna i oklepana do bólu, ale są pewne elementy, które ratują ten album przed klęską. Steve Kudlov bardziej przyłożył się do śpiewania i komponowania utworów. Słychać jakieś zaangażowanie, słychać zapał i ciekawe pomysły, co przedkłada się na jakość nowego krążka. Poziom „Juggernaut of Justice” jest poza zasięgiem, ale z pewnością Anvil odbił się od dna z „Hope in Hell”. Pojawia się więcej agresywnych riffów i łatwiej o jakiś ciekawy hit. Materiał trwa 45 minut i to nie jest wcale długo. Widać zespół poszedł na łatwiznę i postawił na krótkie kompozycje. Otwierający „Daggers and Rum” o pirackim charakterze nie jest wcale taki zły jak mogłoby się wydawać, ale też pozostawia sporo do życzenia. Bardziej trafia do mnie przesiąknięty Judas Priest, grave Digger czy Paragon energiczny „Up,Down, Sideways”. Dynamiczna sekcja rytmiczna, szybsze tempo, ostry riff i chwytliwy refren przyczyniły się do sukcesu tego kawałka. Dalej mamy rozpędzony „Die for a lie”, agresywny „Runaway train” czy melodyjny „Its your move”, które są głównymi atrakcjami nowego dzieła Anvil. Stary Anvil i echa klasycznego heavy metalu z lat 80 uświadczymy w żywiołowym „Run like Hell”, który jest moim faworytem z tej płyty. Zagrany z lekkością i taką nutką szaleństwa. Szkoda, że cały album nie brzmi właśnie tak. Na sam koniec mamy „Forgive Dont forget” który podkreśla, że zespół nagrał naprawdę udany album, który nie straszy aranżacjami jak „Hope in Hell”.

Kanadyjski Anvil to zespół, który zaliczamy do klasyki heavy metalu z lat 80. Nie muszą niczego udowadniać i swój status osiągnęli dawno temu. W roku 2011 nagrali jeden ze swoich najlepszych albumów i teraz godnie zacierają wpadkę w postaci „Hope In Hell”. Nowe dzieło jest solidne, zawiera kilka petard i hitów, ale to wciąż za mało by mówić o sukcesie na miarę „Juggernaut of Justice”. Może następny album będzie jeszcze ciekawszy? Zobaczymy.

Ocena: 6.5/10

środa, 13 lipca 2016

THUNER LORD - Prophecies of Doom (2016)

Chile to odległy ląd i bardzo egzotyczny nawet jeśli myślimy w kategoriach heavy metalu. Nie oznacza to wcale, że nie mogą tam działać kapele, które mocno wzorują się na tych z Europy. Tak właśnie jest z bandem o nazwie Thunder Lord. Jest to kapela, która powstała w 2002r w miejscowości Santiago. Obrali sobie za cel granie rasowego heavy metalu z elementami power metalu. Czerpią wzorce z takich kapel jak Running Wild czy Grave Digger. Inspirują się latami 80 i tym jak kiedyś tworzono ten gatunek muzyki i to bez większego wysiłku. Panowie mają na koncie w sumie 3 albumy i spory okres działania. To sprawia, że są doświadczeni i znają się na swojej robocie. Thunder Lord to przede wszystkim specyficzny wokalista Estaben, który przypomina nam Rock;n Rolfa z pierwszych płyt Running Wild. Co ciekawe sama warstwa gitarowa i wyczyny Estabana i Diego są zagrane z polotem i pasją. Słychać, że gitarzyści są fanami pierwszych dwóch płyt Running Wild. Nutka speed/thrash metal, przybrudzone, surowe brzmienie i niezwykła melodyjność. Skojarzenia są i nie da się ich odpędzić, ale to akurat miłe skojarzenia. Zazwyczaj spotkać można klonowanie późniejszych płyt Running Wild, a tutaj Thunder Lord uderza w innym kierunku. W ich muzyce nie ma oryginalności i z tym trzeba się pogodzić, ale panowie wynagradzają nam to w inny sposób. Dostarczają miłe dla ucha melodie i wysokiej klasy kompozycje utrzymane w konwencji heavy/power metalu. Od samego początku płyta robi ogromne wrażenie. „End of Time” to mocne uderzenie jakie każdy fan takiej muzyki chce usłyszeć na otwarcie płyty. Zadziorny, agresywny riff i szalone popisy gitarzystów przywołują stare albumy Running Wild. Jeszcze więcej emocji mamy w melodyjnym i przebojowym „Prophecies of Doom”, który pokazuje na co stać zespół. Kawałek jest instrumentalnie bardzo wypieszczony i jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. Marszowy i bardziej toporny „Pilan” to dobry ukłon w stronę niemieckiej sceny metalowej z początku lat 80. Motorem napędowym nowej płyty Thunder Lord bez wątpienia są szybkie petardy pokroju „The Darkness Breath” czy „The Blood Red Moon”. Dalej mamy najszybszy na płycie i w sumie najagresywniejszy „Useless Violence”, który brzmi jak brat bliźniak „Adrian S.O.S”. Na sam koniec mamy bardziej rozbudowany „Winds of war” i epicki „Metal thunder”. Wad nie uświadczyłem, a całość jest równa i wypchana hitami. Słychać echa starych płyt Running Wild, a panowie to wykorzystali na swoją korzyść. Nie ma mowy o nudzie, a zespół nagrał świetny album, który ma szanse wysoko zajść w roku 2016. Nie można tego pominąć, jeśli kocha się heavy/power metal.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 10 lipca 2016

RIZON - Power plant (2016)

W twórczości Axxis bardzo cenię sobie „Paradise in Flames” czy „Time Machine”. Bardzo dobra mieszanka melodyjnego power metalu w stylu Helloween czy Gamma Ray z nutką symfonicznego metalu i hard rocka. W dodatku te płyty cechują się niezwykłą przebojowością i lekkością. Jest to też dobry przykład, że można ciekawie rozdzielić partie wokalne na mężczyznę i kobietę. Ciężko w sumie znaleźć udany klon, który przypomni tamte lata Axxis. W sumie to w tą konwencję dobrze wpisuje się najnowszy album szwajcarskiej formacji Rizon. Sam zespół działa od 1997 roku i nagrali do tej pory 4 krążki, które wpisują się w kanon power metalu, hard rocka i melodyjnego metalu. Nie dawno do kapeli dołączyła wokalistka Rahel Fisher, a także nowy gitarzysta i basista. W nowym składzie zespół nagrał 4 album w postaci „Power plant”. W muzyce Rizon w sumie nie brakuje wpływów Nightwish, Sabaton czy Stratovarius i w sumie każdy coś znajdzie dla siebie. Oczywiście szwajcarska formacja nie ma zamiaru nagrywać jakiegoś plagiatu, a wręcz przeciwnie. Starają się tworzyć coś własnego, co nie będzie marną kalką. Podział na dwa wokale, ciekawe i intrygujące motywy gitarowe, a także spora dawka finezyjnych solówek sprawiają że „Power plant” prezentuje się okazale. Okładka nie do końca przekonuje, bo właściwie do samego końca nie wiadomo co się za nią kryje. Na szczęście materiał jest dopieszczony i zaspokaja żądze słuchacza. Jedynym minusem czasami bywa zbyt czyste i wygładzone brzmienie, które nieco psuje całkowity efekt. Co do materiału to warto na pewno wyróżnić melodyjny otwieracz „Nevermore”, który ma w sobie sporo gracji i przebojowości. Power metal pełną gębą wybrzmiewa w szybszym „Feel The Heat”, który zabiera nas do twórczości Stratovarius czy Helloween. Po tej petardzie wkracza hard rockowy hit „Midnight Sun”, który jest przykładem nawiązań do dokonań Axxis. Nie zabrakło muzykom również odwagi by wkroczyć w rejony bardziej progresywne. Trzeba jednak przyznać, że taki „I follow You” to całkiem udany kawałek. Płyty mimo pewnego urozmaicenia stylistycznego fajnie się słucha, bo cały czas mamy ciekawe melodie i dobrze wyważone aranżacje. Dlatego taki rockowy „Timebomb” czy stonowany „No way out” sprawdzają się znakomicie na tej płycie. Wszystko jest troszkę może i ugrzecznione i pozbawione agresji i dynamiki, ale płyta sama w sobie jest dobra i miła w odsłuchu. Staranność i pomysłowość muzyków sprawiły, że „Power plant” to solidny krążek w kategorii melodyjnego rocka i power metalu. Warto znać to wydawnictwo.

Ocena: 7/10

czwartek, 7 lipca 2016

ATTICK DEMONS - Let's raise hell (2016)

To już 20 lat istnienia portugalskiego Attick Demons, który błysnął w roku 2011 swoim debiutanckim albumem „Atlantis”. Wielu fanów heavy metalu zaczęło postrzegać ich jako odmłodzony Iron Maiden. Mając w składzie takiego utalentowanego wokalistę jak Artura Almeida można naprawdę wiele zdziałać. W tamtym czasie płyta jak i zespół przyciągnął wiele fanów i każdy z nich pokochał zespół nie tylko za wokalistę brzmiącego jak Bruce Dickinson z ery brave New World, ale też za pomysłowość i dbałość o szczegóły. Warsztat techniczny jak i talent do tworzenia chwytliwych melodii stał się przepisem na przeboje i spora w tym zasługa doświadczonych gitarzystów. Luis, Hugo i Nuno to trzej muszkieterowie Attick demons, którzy potrafią grać nowocześnie, zadziornie, agresywnie i melodyjnie. Mieszanka wybuchowa i te aspekty zespół rozwinął w swoim najnowszym albumie „Let's raise in Hell”. Można odnieść wrażenie, że Attick Demons postawił tym razem na nieco bardziej progresywne zacięcie i bardziej nowoczesne brzmienie. Skojarzenia z żelazną dziewicą dalej się pojawiają, ale zespół postanowił stworzyć coś bardziej zaskakującego. Tak więc mamy pewien rozwój stylu kapeli, ale niestety ucierpiała na tym przebojowość owego wydawnictwa. Soczyste brzmienie odgrywa znaczącą rolę, bo podkreśla agresywność partii gitarowych. Sama muzyka nie jest wcale taka zła. Otwierający „The Circle of Light” jest niezwykle dynamiczny, przesiąknięty power metal, ale i tutaj nie brakuje elementów Iron Maiden. Można jednak odnieść wrażenie, że zespół chciał nadać swojemu stylowi nieco nowoczesnego charakteru. „Adamastor” to ukłon w stronę melodyjnego heavy/power metalu i motorem napędowym tutaj jest świetna główna melodia i złożone solówki. Ciekawa mieszanka starego Hellowen i Iron Maiden. Progresywność o której wspominałem znakomicie wybrzmiewa w rozbudowanym „Dark Angel”. Klimat i aranżacje nasuwają twórczość Myrath. Kolejnym mocnym punktem jest „The Endless Game”, który zabiera nas w rejony solowych dokonań Bruce'a Dickinsona. Jednym z najostrzejszych kawałków na płycie jest zadziorny „Let's raise Hell”, który oddaje to co najlepsze w muzyce Attick Demons. Melodyjny, wręcz przebojowy „Ghost” to wypisz, wymaluj Iron Maiden z okresu „Brave New World”. Niby nic nowego, ale jak zapada w pamięci i ile radości potrafi dostarczyć. Całość zamyka surowy „Ritual”, któremu bliżej do do twórczości Judas Priest. Nie jest może tak przebojowo jak na debiucie, ale jest większe urozmaicenie i słychać pewien rozwój samej kapeli. Attick demons dalej pozostaje jednym z najlepszych klonów Iron maiden, które potrafią spojrzeć na heavy metal nieco świeżym spojrzeniem. Debiutu nie przebili, ale to wciąż heavy metal wysokich lotów. Fani żelaznej dziewicy będą w siódmym niebie.

Ocena: 8/10

DIAMOND HEAD - Diamond Head (2016)

Najlepsze lata Diamond Head ma dawno za sobą. Ich złoty okres przypadł na lata 80 i to właśnie oni mieli ogromny wpływ na rozwój i jakość NWOBHM. Zespół oczywiście próbował działać aktywnie w późniejszych latach, ale nie zbyt dobrze im to wyszło. To też jakby troszkę fani o nich zapomnieli. Ostatni album z 2007 r w postaci „Whats in your head?” był jakby tylko dowodem na to, że chyba czas tej kapeli dawno temu przeminął. Kiedy każdy obstawiał koniec Diamond head oni powracają po 9 latach z nowym albumem. Jak widać, nie mają dość, a „Diamond Head” ma być swego rodzaju przeprosinami za swoje błędy i wydanie kiepskich albumów ostatnim czasy. Może najnowsze dzieło nie jest ich najlepszym w karierze, ale przypomina nam największe osiągnięcia zespołu. Mimo zmian personalnych i zatrudnienia nowego wokalisty udało się nagrać naprawdę udany i godny tej marki album. „Diamond head” ma w sobie spore ilości NWOBHM, klasycznego heavy metalu i hard rocka. Tak więc każdy znajdzie coś dla siebie. „Bones” to dobrze trafiony otwieracz, który spełnia się w swojej roli. Jest melodyjny, chwytliwy i bardzo klasyczny. Tego gdzieś brakowało na ostatnich dokonaniach Diamond Head. Nie mogło zabraknąć też nieco szybszych kawałków i taki rozpędzony „Shout at the Devil”, który brzmi jak mieszanka starych płyt DIO i Judas Priest. Trzeba przyznać, że Rasmus wniósł ożywienie do muzyki Diamond Head i jego charyzma sprawia, że Diamond Head brzmi świeżo. Nieco Black Sabbathowy „Set my soul on fire” też dobrze wpisuje się w kanon muzyki Diamond Head. Mocnym atutem tego kawałka jest mroczny klimat i cięższy riff. Jeden z ciekawszych utworów na płycie i to nie podlega dyskusji. Pierwszym takim mocno hard rockowym kawałkiem na płycie jest „See You Rise”, który porywa swoją energią i lekkością. Fani starego Deep Purple czy Iron Maiden pokochają żywiołowy „Wizard Sleeve”, który przywołuje na myśl najlepsze kawałki brytyjskiej formacji. Do udanych kawałków trzeba zaliczyć szybszy „Speed”, przebojowy „Diamonds” czy wreszcie rozbudowany i klimatyczny „Silence”, który zamyka całość. Soczyste brzmienie sprawia, że można poczuć, że to album naszych czasów, że nie starano się na siłę odtworzyć lata 80. Mocnym atutem jest przede wszystkim materiał, który jest lepiej przygotowany niż te na poprzednich albumach. Kompozycje są mocne, równe i zróżnicowane. Cały czas się coś dzieje i można poczuć klimat starych płyt. Bardzo udany powrót po latach klasyki NWOBHM czyli Diamond Head. Oby udało im się utrzymać taki poziom na następnym albumie.

Ocena: 8/10

wtorek, 5 lipca 2016

WIZZ WIZZARD - Where the river runs cold (2016)

Wizz Wizard to zespół, który identyfikuje się z przeszłością i starymi płytami belgijskich formacji z lat 80. Panowie stronią od kombinowania i szukanie czegoś wyszukanego i oryginalnego. Grają po prostu heavy metal z domieszką hard rocka i nie da się ukryć, że w ich żyłach płynie krew miłośników starych płyt Motley crue, Dokken, czy Judas Priest. Działają od 2007 roku i znaleźli swojej miejsce obok takiego Enforcer, Striker czy Steelwing. Nie grzeszą oryginalnością, ale ich muzyka jest miła dla ucha i potrafi zrelaksować i to bez większego zobowiązania. Debiut w postaci „tears from the moon” był udany i trafiał w gust fanów takiej muzyki. Proste riffy, chwytliwe melodie i przebojowe refreny sprawiały, że album mimo pewnych wad się bronił. Trzy lata przyszło czekać fanom na drugie uderzenie, ale już jest. „Where The river runs cold” to właściwie nic innego jak kontynuacja tego co słyszeliśmy na pierwszym albumie. Można jednak odnieść wrażenie, że kompozycje są bardziej trafione i bardziej dopracowane. Zespół jest bardziej dojrzały i doświadczony, co z reszta słychać. Dobrym tego przykładem jest choćby sam wokalista Wizz, który śpiewa pewniej i bardziej zadziorniej. Płyta zawiera 11 energicznych i dobrze zróżnicowanych. Tak więc nie ma szans na nudę. Już taki radosny i rockowy „Crucifed” dobrze się spisuje w roli otwieracza. Kenny G i Smb troszkę się oszczędzają w solówkach. Brakuje troszkę bardziej rozbudowanych popisów i lekkiego zaskoczenia. Panowie nadrabiają te braki udanymi melodiami i ciekawymi pomysłami na kawałki. Można tutaj przytoczyć przebojowy „The Wolf” czy marszowy „Rock Lives on” i to właśnie te kompozycje pokazują że kapela potrafi grać i to całkiem dobrze. Z tych wolniejszych utworów dobrze prezentuje się klimatyczny „Break away”. Na koniec chciałbym wspomnieć o „Return of the Vampires” który ma coś z Accept. Wizz Wizzard nagrał solidny album, który warto znać. Jednak nie jest to nic nadzwyczajnego i wyróżniającego się na tle innych podobnych albumów. Po prostu solidna robota.

Ocena: 6.5/10

sobota, 2 lipca 2016

NOW OR NEVER - II (2016)

3 lata przyszło czekać fanom na drugi album Now or Never. Debiut sprzed trzech lat nie do końca mnie porwał, choć było wiele głosów pozytywnych odnośnie tego wydawnictwa. „Now or Never” to album będący mieszanką hard rocka i heavy metalu. Muzycy znani z twórczości Pretty Maids i Nightmare stworzyli ciekawą mieszankę stylów wypracowanych przez swoje macierzyste kapele. Brakowało mi jedynie ostatecznego szlifu, dopracowania i prawdziwych przebojów. Tak więc z nadzieją wypatrywałem drugi album zatytułowany „II”.

Zespół powstał w 2012 roku z inicjatywy byłego gitarzysty Pretty Maids czyli Rickiego Marxa. Udało mu się ściągnąć również byłego basistę Pretty Maids oraz wokalistę Nightmare – Joe amore. Stawiają na mocne riffy, na godne zapamiętania melodie i ciekawe partie solowe. Co ich wyróżnia to nowoczesne brzmienie i umiejętność balansowania na pograniczu różnych gatunków. Debiut był ciekawe, ale nie potrafił mnie wciągnąć na dłuższą metę. Nowy album jest bardziej dojrzały i dopracowany pod względem choćby samego materiału. Kompozycje są bardziej melodyjne, mają więcej z heavy metalu niż z hard rocka, co mnie bardzo cieszy. Drugi album ma w sobie więcej mocy, więcej agresji i często można odnieść wrażenie, że słuchamy albumu dawnej kapeli Joego. Na płycie mamy 10 zróżnicowanych kompozycji. Na pierwszy strzał idzie „The Voice inside” i to jest miła niespodzianka. Uderza nas mocny, wręcz brutalny riff, mroczny klimat i nowoczesne brzmienie. Jeśli tak ma brzmieć nowoczesny heavy metal z domieszką hard rocka to jestem na tak. Jeszcze mroczniejszy i ocierający się o thrash metal jest „Sonic Ectasy”, który potęguje napięcie na płycie. Takich petard nigdy nie ma się dość. Hard rockowe oblicze bandu uświadczymy w lżejszym „King for a day”. Moim faworytem od samego początku został „I shall remain”, który jest utrzymany w power metalowej konwencji. Z takich mocniejszych utworów warto wyróżnić „revolution”, stonowany „Save me” czy energiczny „Feel Alive”. Na sam koniec dostajemy klimatyczną balladę w postaci „Till the end of time”.

Słychać echa Nightmare czy Pretty Maids jednak Now or Never żadnym z tych zespołów nie jest. Wypracowali swój styl i dobrze się czują w takiej stylizacji. Kto lubi nowoczesne brzmienie heavy metalu i hard rocka, a także świetny wokal Joego ten może śmiało sięgać po nowy album Now or Never.

Ocena: 7.5/10